30 grudnia 2016

Jacek Kaczmarski "Autoportret z psem"

"Mój pies nie lubi psów
A ja nie lubię ludzi
Woń zadów, jazgot słów
Obu nas szczerze nudzi

Czasami ktoś się zbliży
Upewnić się czym pachnę
I pies mój go poliże
I ja ogonem machnę.
A ów w słabiznę mi
Swój nos bezczelnie wtyka
I tylko po to, by
Z pogardą się odsikać.
Więc odchodzimy w dal
Nie dbając o ogładę
Brodząc połyskiem fal
Za swoim własnym śladem.

Mój pies nie lubi psów
A ja nie lubię ludzi
Woń zadów, jazgot słów
Obu nas szczerze nudzi

Czasem, jak pomylony
Pędzi za którąś z suczek -
Ja miałem już dwie żony
I starczy nam nauczek.
Więc go do wody - buch!
Wrzucam wśród fal rozprysków,
Wprawiamy łapy w ruch
I radość bije z pysków.
Potem w słonecznym śnie
Sierść nam paruje słono,
Więc otrząsamy się
Od nosów do ogonów.

Mój pies nie lubi psów
A ja nie lubię ludzi
Woń zadów, jazgot słów
Obu nas szczerze nudzi

Siadamy na krawędzi
Wpatrzeni w morski majak,
Ja drapię się - gdzie swędzi,
On liże się po jajach.
Mieszamy tak dzień w dzień
Te piesko-ludzkie światy,
Wdychamy przestrzeń lśnień
Rzucamy sobie patyk.
Mną szczęsny skowyt łka:
Jak pięknie bez człowieka!
Jak pięknie jest bez psa!
Zgodnie mój pies zaszczeka.

I aż nas zmierzch ostudzi
Siedzimy tak we dwóch -
Bo on nie lubi ludzi,
A ja - nie lubię psów..."

~ Jacek Kaczmarski

24 grudnia 2016

Wesołych Świąt!

Kochani, przybywam do Was z życzeniami :)

Życzę Wam ciepłych, radosnych świąt, ale też szczęścia po nich, aby ten czas naładował Was pozytywną energią i pozwolił wypocząć. Trzymam kciuki za Wasze marzenia i cele, abyście mieli siłę i motywację by po nie sięgnąć.
Życzę także zdrowia, bo to jest jeden z ważniejszych elementów. Gdy ma się zdrowie fizyczne jak i psychiczne, zwykle reszta nie powinna sprawiać większych problemów :) Tak więc dbajcie o Siebie.

Przy okazji życzę Wam udanego sylwestra :) Wyszalejcie się, ale wróćcie z niego w jednym kawałku xD

Szczęścia, Kyna.

15 grudnia 2016

Zapowiedź - "Wracaj do domu"

Skończyłam publikować Gonitwę. Uznaję to za zakończenie kolejnego etapu mojej przygody z pisaniem. Połączenie moich dwóch pasji - książek i koni - mam nadzieję, że się sprawdziło.

A więc czas na zapowiedź kolejnych powieści.
O Basiście już wiecie, choć pewnie jego opis i tak ulegnie zmianie. Nie spodziewam się, że zdążę go spisać przez najbliższe pół roku, więc przejdźmy do książki, która do tej pory nie miała tytułu i jest o wiele krótsza.
Wracaj do domu - tak nazwałam ową powieść.
Nadzieja, że do tej pory będę miała ją choć w połowie, poszła się kochać. Mam ledwo 3/10. Na szczęście jedynym przeciwnikiem jest czas, który ostatnio trochę wymyka mi się z rąk.

Opis:
Fabian po trzech ciężkich latach opuszcza więzienne mury. W swoim dawnym domu, pod opieką starszej siostry chce zaznać trochę spokoju. Niestety jego powrót do rodzinnej wsi nie został przez wszystkich dobrze przyjęty, o czym dowiaduje się jeszcze tego samego dnia.
Winnych trzeba ukarać, a że cała odpowiedzialność spada na jedną osobę, to już zupełnie inna sprawa.

Book-self


Powstał nowy portal, który pomaga autorom w wydaniu powieści. Na razie dopiero się rozkręca, ale zapowiada się, moim skromnym zdaniem, bardzo dobrze! :)

Dla czytelników.
Znajdziecie tam z czasem wiele różnych publikacji ze światka opowiadań homoerotycznych (być może nie tylko). Na chwilę obecną znajduje się tam twórczość Leśnego Ptaka i ShikatTales.

Dla autorów.
Na portalu można wystawić na sprzedaż swoją powieść. Nie jest to wydawnictwo, ale może pomóc w wypuszczeniu swojej książki w obieg, podsuwając potrzebne narzędzia. Dlatego jeśli się Wam coś takiego marzyło, a nie wiedzieliście dotąd, jak się za to zabrać, zachęcam do kontaktu! :)

Strona facebook – KLIK

14 grudnia 2016

[Epilog] Gonitwa


Krzyki tłumu zdołały zagłuszyć bicie mojego serca. Czułem mocne mięśnie pod sobą i wiedziałem, że Sarnad przyśpiesza, dając popis swoich umiejętności. Całe moje życie zawęziło się do tej chwili, gdy pozwoliłem gniadoszowi być sobą. Najlepszym koniem, jakiego kiedykolwiek dosiadałem. Czułem jak do oczu napływają mi łzy.
Nie rozumiałem jak można być tak bardzo szczęśliwym i załamanym jednocześnie. W tej chwili mogłem stracić albo wszystko, albo zyskać choć jedną istotę, którą kochałem. To była najbrutalniejsza lekcja życiowa jaką przeszedłem.
Gdy otworzyłem oczy, byłem już dawno za metą i dopiero wtedy zwolniłem. Nie miałem pojęcia, kto z nas wygrał. Patryk już dawno zwolnił, tak samo jak nasz przeciwnik. Przeszedłem do kłusa i zawróciłem. Tak naprawdę, gdybym wsłuchał się w komentatora, znałbym już wynik, ale wtedy każdy głos mieszał się ze sobą i nie mogłem skupić się na żadnym z nich.
Dołączyłem do Patryka i ściągnąłem okulary, które były teraz całe skurzone i ledwo przez nie wydziałem. On też się pozbył swoich i spojrzał na mnie z dumą. Jechaliśmy obok siebie, oddalając się od ludzi. Niektórzy dopiero teraz dobiegali do mety.
– Zapędziłeś się trochę – stwierdził z łagodnym uśmiechem.
– Zamknąłem oczy – wyjaśniłem i zaśmiałem się nerwowo. – Kto wygrał?
Chłopak przez chwilę patrzył na mnie zdziwiony i dopiero po chwili się zorientował, że pytam go na serio. Miałem wrażenie, że świat się zatrzymał, gdy otworzył usta i powiedział:
– Ty.
***

Moje wspomnienia od chwili, gdy mój ukochany odpowiedział „ty”, a chwilą, gdy zadzwonił do mnie Daniel, były jedną wielką paletą barw, których za nic później nie potrafiłem rozróżnić. Wiedziałem, że zabrali mnie i Sarnada na dekorację, wiedziałem, że Tomasz był dumy jak paw, wiedziałem, że wszyscy mi gratulowali i w końcu wiedziałem, że Patryk zdobył drugie miejsce, ale do cholery żadnych szczegółów później nie potrafiłem podać. Być może dlatego, że mazałem się jak dziecko, rycząc cały czas. Nie jakoś histerycznie, ale to nie zmienia faktu, że oczy miałem mokre i najzwyczajniej w  świecie wszystko się zamazywało.
Dopiero cztery godziny później, gdy wszyscy dali mi w końcu święty spokój, mogłem usiąść w boksie Sarnada – MOJEGO KONIA – i wgapiać się bezmyślnie w słomę. Nie mogłem już nic zrobić. Wszystko już się rozegrało, rozwiązało i każdy miał wrócić do swojego życia bogatszy o parę doświadczeń, ale bez złudzeń, że jeszcze kiedyś będzie tak szczęśliwy jak był. A przynajmniej tak mi się zdawało.
To wtedy, siedząc sam w boksie mojego konia, usłyszałem telefon. Bezmyślnie odebrałem i przyłożyłem go do ucha, milcząc.
– Yyy... Jesteś? Sebastian? – zapytał niepewny, znajomy głos Daniela.
– Jestem – mruknąłem. – Po co dzwonisz?
– Gdzie jesteś?
– W Pardubicach.
– Konkretniej.
– W stajni.
– Której? Mogę tu wejść czy mnie zatrzymają?
Zamrugałem zaskoczony. Jak to wejść?
– Co? – palnąłem ogłupiały.
– No wejść. Do stajni. Nie wiem której, bo drzwi jest tu w cholerę.
– Jesteś na torze?! – niemal krzyknąłem.
– Nie. W mieszkaniu. A konkretniej w nowym, ładnym mieszkaniu nad morzem… – Cisza. – Jestem w Pardubicach, idioto. I chciałbym się z tobą zobaczyć.
– Stań przy kasach hazardowych. Zaraz będę – rzuciłem i rozłączyłem się.
Niemal wybiegłem ze stajni i szybkim krokiem ruszyłem w stronę kas. Nadal był tu mały tłumek, przez co chwilę mi zajęło wypatrzenie znajomej twarzy. Daniel stał oparty o jedną z barierek z rękami w kieszeniach i bezmyślnie wpatrywał się w swoje buty. Na sobie miał eleganckie czarne spodnie i brodową koszulę, w których wyglądał jakby wybierał się na spotkanie biznesowe, a nie wyścigi konne.
Przyspieszyłem i bez ostrzeżenia objąłem go mocno. Mężczyzna stęknął cicho, gdy ścisnąłem jego klatkę piersiową. Sam mnie nie przytulił, bo uniemożliwiłem mu to, ściskając także jego ręce. Kilka sekund tak stałem, po czym odsunąłem się o krok z szerokim uśmiechem.
– Płakałeś? – zapytał szczerze zaskoczony, przyglądając mi się uważniej. Wciąż miałem na sobie białe bryczesy, ale barwy klubowe i kamizelkę ochronną już ściągnąłem, zostając jedynie w czarnej bluzce.
– Ta. – Wzruszyłem ramionami, jakby to było normalne. – Jakoś od czterech godzin. Dopiero jak odstawiłem Sarnada do boksu, to przestałem.
– Dlaczego? – Uśmiechnął się łagodnie i zrobił taki ruch, jakby chciał mnie objąć. Powstrzymał się jednak w ostatnim momencie.
– To dłuższa historia. – Znowu wzruszyłem ramionami. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Przyjechał tutaj. Dla mnie. Cały czas te myśli obijały się po mojej głowie. – Czemu przyjechałeś?
– To raczej oczywiste. Chciałem cię zobaczyć. – Uśmiechnął się. – Gratuluję wygranej. – Wskazał na kasy rozbawiony. – Wygrałem dzięki tobie dwa tysiące koron.
– Postawiłeś na mnie? – zdziwiłem się. Ja sam bym na siebie nie postawił, bo do końca nie wiedziałem, czy mi coś nie odwali i nie powstrzymam Sarnada zaraz przed metą.
– To była dobra inwestycja. – Zaśmiał się ciepło i odbił od barierki. – To co? Głodny? Mają tu świetnego kebaba. Już go rano jadłem, polecam.
– Wiem. – Uśmiechnąłem się lekko. – Już go z Patrykiem dorwaliśmy.
– Mądry wybór. – Tym razem nie powstrzymał się i dotknął moich włosów, by przesunąć po paru dłuższych kosmykach palcami. A później uśmiechnął się czule i poprowadził na mój pierwszy w tym dniu posiłek.
Cieszyłem się, że go widzę. A już w ogóle cieszyłem się, że wygląda o wiele lepiej, niż ostatnim razem, gdy się widzieliśmy. Wyzdrowiał i było to widać w całej jego postawie. A już w szczególności w pięknych ciemnoniebieskich oczach, z których znikły cienie, niewyspanie i które patrzyły na mnie jak na coś bardzo ważnego.
Te oczy towarzyszyły mi później, gdy wróciłem do domu i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Przez następne miesiące dawały mi oparcie i nie pozwoliły, bym się wygłupił, rzucając wszystko i jadąc do Patryka do Pardubic. Byłem mu za to wdzięczny, bo to w Polsce, w małej wsi pod Wrocławiem miałem swoje życie. Mimo tęsknoty byłem szczęśliwy, zajmując się Sarnadem, klaczami, które do niego przyjeżdżały i stajnią.
***

– Wszystkiego najlepszego! – usłyszałem Daniela, gdy wróciłem do naszego mieszkania.
Zamrugałem zdziwiony, nie za bardzo wiedząc o co chodzi. Mężczyzna już w progu objął mnie mocno ramionami, a po sekundzie wcisnął do rąk jakiś pakunek. Spojrzałem na jego rozradowaną twarz i nienaganny strój. Ubrał garnitur, co mu się zwykle nie zdarzało poza pracą.
– Masz głupią minę – stwierdził, gdy się ode mnie odsunął o krok.
– Czemu? Co to? – palnąłem, nadal nie kontaktując. Byłem padnięty po ciężkim dniu w stajni. Tak naprawdę dopiero niedawno, gdy Tomasz wyjechał, zacząłem doceniać jego wkład w stajnię, pracę i wszystko, co robił. Teraz, gdy sam zajmowałem jego miejsce, nie miałem głowy do niczego poza końmi i ludźmi, których miałem pod swoimi skrzydłami.
– Jak to co? – żachnął się. – Prezent urodzinowy. Trzydzieści trzy lata, nie? – Uśmiechnął się szeroko, a wokół jego oczu pojawiły się urocze zmarszczki mimiczne. Lubiłem je, były dla niego charakterystyczne i z biegiem lat coraz bardziej widoczne.
– Och. Serio? Który dzisiaj? – Zerknąłem na zegarek.
– Seba, a niby to ja jestem taki zapracowany. – Mężczyzna objął mnie ramieniem i zaprowadził na naszą niedawno zakupioną kanapę. Gdy usiedliśmy, spojrzał na mnie z wyczekiwaniem. – No otwórz.
Moje usta samoistnie wygięły się w uśmiechu. Cmoknąłem Daniela w usta, wyszeptałem „dziękuję” i zacząłem rozpakowywać prezent. Szybko zdarłem kolorowy papier, a moim oczom ukazały się rękawiczki jeździeckie. Ale nie byle jakie. Z napisem „Daniel” na wewnętrznej stronie dłoni – był jednak czarny, tak jak skóra rękawic, żeby z daleka nie było widać napisu.
Zaśmiałem się, oglądając dokładnie otrzymany prezent. Jeszcze kilka lat temu stanowiłyby dla mnie problem, ale nie dziś – i to właśnie dzięki Danielowi. Po jednej z przegranych Patryka, tej najgorszej, gdy koń, na którym jechał, zmarł w trakcie gonitwy, a sam Patryk doznał dość poważnej kontuzji, miałem nadzieję, że rzuci to wszystko i wróci do mnie. Tak się jednak nie stało i bardzo to przeżyłem. Daniel był przy mnie i w pewnym momencie namówił, żebym powiedział trenerowi o mojej orientacji. Uważał, że to mi pomoże, jednak reakcja trenera była nieprzyjemna – wyśmiał mnie i nazwał od głupców:
– Kim ja dla ciebie niby jestem? – zapytał później, gdy pakowałem resztę swoich rzeczy, żeby się wynieść z jego stajni. W tamtej chwili czułem, że straciłem wszystko. Nie życzyłbym tego swojemu najgorszemu wrogowi. – Jestem twoim trenerem i opiekunem od piętnastu lat, widziałem jak dorastasz. Chyba nie sądzisz, że byłem na tyle ślepy? Ja się nigdy nie mylę co do ludzi! – warknął z urażoną dumą i odszedł. A ja patrzyłem na niego z otwartymi ustami – pierwszy raz w życiu zaliczyłem prawdziwe „opadnięcie kopary”.
Okazało się, że Tomasz nie dość, że wiedział o mojej orientacji, to jeszcze domyślał się, że byłem w związku z Patrykiem. Domyślał… On wiedział! Po prostu. Bo zna ludzi i zna mnie. Do dziś nie jestem pewien, czy Dagmara i Magda też się domyślały, albo czy im powiedział, ale później średnio mnie to obchodziło. A najśmieszniejsze, że trener nadal wyzywał niektórych od pedałów, gdy się złościł. Cóż. Taki był. I taki byłem ja.
– Okej… – zaczął Daniel z rozbawieniem, gdy dłuższy czas milczałem, pogrążony we wspomnieniach. – Wiem, że jestem beznadziejny w kupnie prezentów. Na łóżku masz drugie. W barwach twojej stajni.
– Dzięki. – Spojrzałem w oczy mojego chłopaka. – Są świetne – powiedziałem szczerze.
– Cieszę się.
Nachylił się do mnie i pocałował mocno. Westchnąłem w jego usta, gdy delikatnie zaczął ssać moją dolną wargę. Uwielbiałem, gdy to robił.
– Kocham cię – wyszeptał.
Spiąłem się nieznacznie. Za każdym razem, gdy padały te słowa, czułem się winny. Owszem, kochałem go, ale mimo razem spędzonych lat, nadal wiedziałem, że moje serce należy do kogoś innego.
W swoim życiu prawdziwie pokochałem raz. Każde inne uczucia były o wiele słabsze od tych, które żywiłem do Patryka. Nie potrafiłem pozbyć się go z serca. Łamałem się coraz bardziej z każdym rokiem, gdy widziałem jego coraz większą frustrację z przegranych na Pardubickiej.
– Wiesz – mruknąłem, odsuwając się od Daniela – kupiłem dzisiaj nową klacz. Jest wspaniała. Wygrała wiele wyścigów.
– I? – Daniel zmarszczył brwi, nie rozumiejąc do czego dążę.
– Chcę dać Patrykowi wspaniałego konia. Źrebaka tej klaczy i Sarnada. – Mężczyzna nadal nie rozumiał, więc kontynuowałem: – Jeśli dobrze pójdzie, za osiem lat Patryk będzie mógł na nim pojechać w Pardubickiej.
– Osiem lat – powiedział z niedowierzaniem. – Mam osiem lat, żebym stał się od niego ważniejszy?
Kiwnąłem głową.

7 grudnia 2016

[23] Gonitwa


Poranna pobudka nie była miła. Bolał mnie tyłek, a dobry humor poszedł wieszać się na drzewie. Pożałowałem, kiedy ruszyłem się z zamiarem wstania z łóżka. Zakląłem szpetnie, budząc tym Patryka, przytulonego do mojego boku.
– Hmm. Co jest? – wymruczał z zamkniętymi oczami. Może i lepiej, bo miałem wrażenie, że mój wzrok mógł w tamtym momencie zabijać.
– Wszystko mnie boli… Ja pierdole. – Chciałem unieść się na łokciach, ale uniemożliwił mi to ciężar chłopaka. Jęknąłem i opadłem spowrotem na materac. – Mógłbyś mnie puścić? – warknąłem.
Tym razem spojrzał na mnie czujnie.
– Bardzo boli? – dopytał, jakby to było ważne.
– Tak. Zabieraj łapy – syknąłem i zwlokłem się z materaca, gdy wykonał polecenie. Poczłapałem, bo inaczej tego nie można było nazwać, do łazienki i opróżniłem pęcherz. To mi trochę poprawiło humor. Ale tylko odrobinę. Cóż. Ale lepiej dla Patryka, bo przypomniałem sobie, że to z mojej winy tak teraz cierpię. W końcu on chciał iść po ten pieprzony żel intymny.
Następnym moim celem była kuchnia i woda. Gdy już się do niej dobrałem, wypiłem połowę półtoralitrowej butelki. Może wczoraj nie piliśmy alkoholu, ale suma summarum nie piliśmy też niczego innego. Kolejny powód do niezadowolenia.
– Seba… – najpierw usłyszałem, a później zobaczyłem Patryka. Podszedł do mnie w samych majtkach. – Iść po bułki, albo coś?
– Jak chcesz, ja dzisiaj nic nie przełknę – mruknąłem. Żołądek miałem tak ściśnięty, że powstrzymywałem się od wyplucia wody, którą w siebie wlałem. O jedzeniu nie było mowy.
– Musisz…
– Powiedziałem nie – warknąłem i wróciłem do sypialni.
Rozejrzałem się. Walizka. Tak. Powinienem się ubrać. Wywaliłem więc całą jej zawartość i ruszyłem do łazienki, mijając w drzwiach Patryka, patrzącego na mnie jakbym rozum postradał. Może i postradałem.
Przebrałem się w bryczesy i zbyt krótką koszulkę moro, po czym wyszedłem spowrotem do kuchni. Zajrzałem do lodówki. Ja nic nie zjem, ale chociaż Patrykowi zrobię. Tyle, że lodówka była pusta. Przekląłem głośno i ruszyłem w stronę wyjścia. Właśnie przekręcałem klucz, gdy Patryk chwycił mnie za ramię.
– Gdzie ty idziesz? – zapytał z niepokojem.
– Po jedzenie.
– W tym? – Wskazał na moje ubrania. – I masz w ogóle pieniądze?
Nie miałem. Znowu zakląłem i wróciłem do sypialni. Zacząłem przeszukiwać swoje rzeczy. Zagubiony portfel znalazłem po drugiej stronie pokoju. Nie mam pojęcia jakim cudem. Znowu natknąłem się na Patryka w drzwiach, ale tym razem nie pozwolił mi przejść.
– Mogę wiedzieć co ty kurwa robisz? – warknął na mnie.
– Idę po śniadanie.
– Rozum ci odjęło? Wiesz w ogóle gdzie jest sklep?
Nie wiedziałem. Więc zacząłem szukać komórki. Powinienem mieć w niej jakąś mapę czy coś… COKOLWIEK KURWA!
W końcu dostałem w twarz i to mnie ostudziło.
Spojrzałem na Patryka z niezrozumieniem. O dziwo nie byłem zły, że mnie uderzył. Za to spojrzałem na bałagan, który zrobiłem w pokoju i zmarszczyłem brwi.
– Lepiej? – zapytał, przewiercając mnie wzrokiem.
Podrapałem się po głowie i raz jeszcze spojrzałem na swoje rzeczy. Co mi kurwa strzeliło do łba? Zachowywałem się jak jakieś zombie czy coś podobnego..
– Lepiej – mruknąłem niewyraźnie.
– Kupić ci coś przeciwbólowego jak JA pójdę do sklepu? – zapytał tylko na pozór spokojnie.
– Tak… Sorry… Ja… – Trzeci raz spojrzałem na bałagan. – Ja może posprzątam.
***

W dalszej części dnia już się ogarnąłem. Wolałem nie wnikać, co było powodem mojego porannego zachowania. Być może stres, ale głowy nie dałbym sobie uciąć.
Przed samym przyjazdem Tomasza, zabraliśmy z Patrykiem konie na spacer. Nie wsiadaliśmy na nie, ale chcieliśmy, by trochę połaziły po słońcu, zamiast gnić cały czas w stajni. Z jednej strony miały fajnie, bo nie musiały stresować się jazdami tam i z powrotem, ale za to siedziały cały czas w boksach, chyba, że zabieraliśmy je na treningi. Nie mieliśmy tu możliwości wypuszczenia ich na łąkę.
Staliśmy właśnie z nimi na skrawku trawy przed stajnią, gdy podjechało do nas auto. Z miejsca pasażera wysiadł Tomasz i spojrzał na nas z uśmiechem.
– Cześć chłopcy! – zawołał zadowolony. – Widzę, że wszyscy w formie!
Prawie, pomyślałem.
Okazało się, że Tomasz przyjechał z Dawidem, moim znajomym z baru w naszej miejscowości. Gdy wysoki, barczysty mężczyzna zaparkował gdzieś z boku i wyszedł z auta, zacząłem się zastanawiać jak on się tam zmieścił.
– Siema Seba! – przywitał się, gdy już był wystarczająco blisko. – A więc to twój Sarnad!
Niestety okazało się, że Dawid zostaje z nami do gonitwy i będzie z nami mieszkał. Wieczorem wyłożył się na środku podłogi ze swoim śpiworem, zasypiając najszybciej z nas. Oczywiście chrapał.
***

Czas do niedzieli minął błyskawicznie. Mnie przede wszystkim zajął na unikaniu ludzi, bo mój humor z dnia na dzień się pogorszał i nie chciałem nikogo straszyć. Jedynie Patryk mógł do mnie podejść, bez strachu, że się na niego rzucę. Nawet trener o dziwo trzymał się ode mnie z daleka. Na szczęście obyło się bez pytań i bezsensownych prób pomocy, czy poprawy humoru. Wszyscy po prostu uznali, że się stresuję.
No i stresowałem się jak jeszcze nigdy w życiu. Do Sarnada nie podchodziłem, żeby mnie nie wyczuł, ale to tylko pogorszało moją sytuację. Potrzebowałem koni do normalnego funkcjonowania.
W niedzielę rano niemal odetchnąłem z ulgą, uznając, że cokolwiek się stanie, to przynajmniej pozbędę się tego pieprzonego strachu przed gonitwą. Będzie już po. Z całymi konsekwencjami, które dziś sobie wywalczę.
Wchodząc do stajni w celu osiodłania Sarnada przed Wielką Pardubicką, uspokoiłem się. Ale tak serio. Całkiem i nieodwracalnie cały stres ze mnie spierdolił, pogoniony dodatkowo ostrogami i batem. W końcu mogłem wziąć sprawy w własne ręce i zawalczyć o to, co mi się należy. Mogłem COŚ robić. A w tej chwili skupiłem się na dokładnym czyszczeniu konia.
                – Cześć, mały. – Szepnąłem do Sarnada, gdy otworzyłem boks. Kątem oka jeszcze zobaczyłem zaskoczenie na twarzy Patryka. Nic dziwnego, ostatnimi czasy jedynie na wszystkich i wszystko warczałem.
                Czyszczenie, jeśli to możliwe, uspokoiło mnie jeszcze bardziej. Mój wierzchowiec był wypoczęty i zadowolony z okazywanej mu uwagi. Nie mogłem życzyć sobie więcej. Było idealnie. Szybko uwinęliśmy się z siodłaniem. Niektórzy mieli do tego ludzi, ale ja nigdy nie lubiłem oddawać innym tej roboty. Gdy już przygotowaliśmy konie, przyszli do nas Tomasz i Dawid, żeby zabrać zwierzęta. Trzeba było pokazać je widzom. Swoją drogą chyba pierwszy raz Tomasz ubrał się normalnie na zawody. Elegancko, ale bez przesady. Po prostu czarne, dżinsowe spodnie i niebieska koszula.
                Tak więc mieliśmy się jeszcze z Patrykiem przebrać. Wcześniej nie ubieraliśmy białych bryczesów, żeby ich sobie nie ubrudzić. Teraz wzięliśmy nasze rzeczy z szafki i znaleźliśmy jakąś wolną łazienkę.
                – Uspokoiłeś się – zauważył odkrywczo szatyn, podczas przebierania się. Omiotłem spojrzeniem jego nagie nogi i wzruszyłem ramionami.
                – Tak wyszło – mruknąłem.
                Założył bryczesy i podszedł do mnie. Blisko. Spojrzał mi głęboko w oczy i pocałował mocno. Jęknąłem, czując przyjemny prąd przechodzący przez moje ciało. Brakowało mi jego dotyku. Gdyby nie Dawid, to moglibyśmy się chociaż trochę popieścić, gdy Tomasz wychodził codziennie rano do sklepu. A tak zostaliśmy pozbawieni bliskości.
                Patryk odsunął się po dłuższej chwili, ale nadal jego dłonie gładziły mnie po głowie i policzku.
                – Kocham cię – wyszeptał. – Obojętnie kto dzisiaj wygra, a kto przegra… Ja…
                Przerwałem mu kolejnym, ale tym razem krótkim pocałunkiem.
                – Też cię kocham – stęknąłem.
                Chciałem zapamiętać tą chwilę. Jego smak, zapach, wzór małych kropeczek w jego niebieskich tęczówkach. Śmiech, gdy jest szczęśliwy. Uśmiech, przeznaczony tylko dla mnie. Krzywizna ust, szczęki. Wyraz twarzy, gdy przypomina sobie coś zabawnego i gdy sięga szczytu rozkoszy. Piękny brzuch i mocne nogi. Bajki, które opowiadał dzieciakom na szkółce. Naszą grę w karty. Mój upadek z Sarnada i twarz Patryka, gdy otworzyłem wtedy oczy. Jego drwiący, ale zainteresowany uśmiech przy naszym pierwszym spotkaniu.
                Chciałem to wszystko pamiętać.
***
             
                To nie tak, że otoczka wokół Pardubickiej mnie nie obchodziła. To nie tak, że nie pamiętam ludzi, którzy do mnie mówili, życzyli powodzenia czy śmiali się do mnie, bym się rozluźnił. Wszystko to było ważne i zajmujące, do czasu aż nie wsiadłem na Sarnada. Wtedy wszystko znikło. Tłumy ludzi, kamery, pracownicy, zniknął nawet trener.
                Ważna była droga, jaką miałem pokonać do startu, a później kobieta, która upuszczała sznur, rozpoczynając tym gonitwę. Ważna była też pogoda. A ta w tym roku dopisała. W nocy trochę popadało, ale ziemia zdążyła pochłonąć wilgoć. Słońce schowane było za chmurami, albo raczej obłokami, pojawiało się od czasu do czasu, nie przeszkadzając, nie rażąc, nie grzejąc w plecy. Nie było też wiatru. Jednym słowem – idealnie. Nic nie utrudniało biegu, nie ochlapywało błotem i nie kurzyło suchością.
                Kolejną ważną rzeczą był Grom i Patryk, jadący obok mnie. Umówiliśmy się, że będziemy jechać równo w miarę możliwości, dopóki nie znajdziemy się przed ostatnimi dwiema przeszkodami. Wtedy możemy pognać łeb na szyję i tylko nasze konie mogą zdecydować który z nich jest lepszy. To było uczciwe. Wiedzieliśmy, że wytrzymałość obu koni jest porównywalna i zdołają wytrzymać tempo, które dla nich wybierzemy.
                – Niech wygra najlepszy – rzuciłem do Patryka, w zamian dostając uśmiech.
                Ważni byli przeciwnicy. Każdy z nich był inny, miał inne cele, ambicje. Jednak dziś każdy z nas skupiał się na wierzchowcu pod sobą, drodze, przeszkodach, rywalach. A większość skupiała się na wygranej. Mógłbym rzec, że nawet wszyscy. W końcu nawet ci, co mają świadomość, że ten bieg jest tylko próbą i liczy się jedynie, żeby nie spaść, gdzieś tam w podświadomości, na samym dnie kołata im się myśl, jak cudownie byłoby dobiec jako pierwszy. To zupełnie naturalne. I nawet jeśli w dużej mierze zwykle nie zależało mi na wygranych, dobrze było stanąć na podium i mieć dowód, że jest się najlepszym. Że wysiłek, który wkładam w jeździectwo każdego dnia, popłaca.
                Jednak wśród tych wszystkich rzeczy najważniejszy był Sarnad. Koń, którego pokochałem, któremu zaufałem i dzięki któremu uwierzyłem, że mam szansę wygrać. Dzięki któremu CHCĘ wygrać po raz pierwszy w życiu. Gniadosz, mimo nerwowości wokół, pozostał spokojny, bo ja taki byłem. To dało mi kolejny dowód, że nie muszę się martwić o jego humorki, że jedynym panem sytuacji w czasie gonitwy będę ja. Dobrze go wyszkoliłem.
                Te kilka sekund, gdy ustawialiśmy się przodem do startu, czekając na sygnał do biegu, poświęciłem na wyobrażenie sobie przejazdu całej trasy. Pamiętałem ją doskonale. Nie raz nawet ćwiczyłem z Sarnadem skoki na właściwym torze – na parę dni mieliśmy zapłacone wejściówki na trening. Niektórzy uważali, że głupotą jest pokazywanie Sarnadowi niektórych przeszkód. Większość koni później wyłamywała, nie chcąc skakać przez coś, co po drugiej stronie – tam gdzie powinna być ziemia – ma rów. Sarnad może i był koniem płochliwym, ale on bał się zwierząt, nieznanych przedmiotów, a nie ziemi. Ziemia była dla niego wyzwaniem i zabawą. Wręcz uwielbiał, gdy się od niego więcej wymagało. Dlatego też pokazałem mu najpierw jak wygląda druga strona krzaków na jego drodze, a później kazałem mu przez nie przeskoczyć. Nigdy mi nie wyłamał.
                Kobieta na podeście krzyknęła coś po czesku, machnęła flagą i puściła sznur. Tak jak ostatnim razem, nawet nie musiałem poganiać Sarnada, bo ruszył wraz z innymi. Pierwsza przeszkoda. Skupienie. Półsiad, pracujące nogi, radość, że ma się okulary ochronne, bo właśnie w twarz uderzyła mi gródka ziemi. Cudowny tętent kopyt.
                Kolejne przeszkody, rów z wodą. Jechałem jako czwarty… piąty! A obok mnie gnał Grom. Dozowaliśmy tempo, żeby konie wytrzymały niecałe siedem kilometrów cwału. Następną przeszkodą była wspomniana przeze mnie wcześniej przeszkoda z rowem po drugiej stronie. Sarnad zastrzygł uszami, rozpoznając ją i odrobinę wydłużając krok. Pozwoliłem mu na to, bo zwykle tak właśnie do niej podchodził. Przeskoczyliśmy ją bez problemu i obejrzałem się na Patryka, który na chwilę zniknął mi z oczu. Przez chwilę szukałem go wzrokiem z narastającą paniką, ale w końcu zauważyłem go parę metrów za mną. Zasłaniał go jeden z jeźdźców na kasztance.
                Wyprostowałem się w samą porę, by ustawić Sarnada do kolejnej przeszkody. Wysoki wał początek stawki pokonał bez problemu, jednak po chwili okazało się, że ci z tyłu mieli małe problemy. Kątem oka zauważyłem trzy konie bez jeźdźców, które biegły wraz z nami. Wcale nie było trudno o upadek, gdy ma się krótkie strzemiona i praktycznie jedynie równowaga utrzymuje nas na koniu. Wystarczy mały błąd i lecimy. Pardubicka nie wybacza.
                Jechałem teraz jako czwarty. Kolejne przeszkody składały się z żywopłotów i były odrobinę łatwiejsze. Co nie oznacza, że można się było rozluźnić.
                Gdy pokonaliśmy około dwóch trzecich toru, postanowiłem wybić się na trzecie miejsce. Nie wiedziałem co wyprawia Patryk, zacząłem się niepokoić, gdy wciąż do mnie nie dołączał. Nie widziałem też Adama. Musiałem się jednak ogarnąć, nie mogłem pozwolić sobie na dekoncentrację.
                Nakierowałem Sarnada na kolejną z przeszkód i w chwili, gdy wybił się w powietrze, zobaczyłem jak prowadzący koń potyka się niebezpiecznie przy lądowaniu. Byłem obok niego, więc Sarnad bez problemu przeskoczył i pognał dalej. Ja wolałem się nie odwracać, by patrzeć na zamęt jaki wprowadził upadek konia na środku przeszkody. Z pewnością posypią się kolejne.
                Dlatego właśnie nienawidzę gonitw. W tym momencie dżokej mógł dostać kopytem w głowę, albo zostać podeptany. Może zginąć.
                Zakląłem i przyśpieszyłem. Do końca zostały niecałe dwa kilometry, a Groma obok jak nie było, tak nie ma. Jechałem jako drugi i słyszałem za sobą stukot kopyt. Dopiero po około siedmiuset metrach, gdy moje gardło już było nieprzyjemnie ściśnięte, dołączył do mnie Grom z Patrykiem. W tym momencie miałem prawdziwą ochotę go zepchnąć, za to, że mnie tak nastraszył. Spojrzeliśmy po sobie i mógłbym przysiąc, że się do mnie uśmiechnął.
                Nieuchronnie zbliżaliśmy się do momentu, który określi nasze dalsze losy. Mieliśmy szansę. Grom i Sarnad nadal mieli siły i wiedzieliśmy, że starczy im na końcówkę. Tylko jeden koń był przed nami. W trójkę odjechaliśmy trochę od reszty i już  w oddali majaczyły się dwie ostatnie przeszkody. Spojrzałem na Patryka. Musieliśmy wyprzedzić tego z przodu.
                Przeskakując ową przeszkodę, rozpoczynającą prawdziwy wyścig naszej dwójki, zobaczyłem jak Grom mija mnie i wyprzedza także pierwszego konia. Ja nie mogłem tak przyśpieszyć, bo wiedziałem, że Sarnad zgubi rytm przy skoku.
                Z bijącym mocno sercem pokonałem ostatnią z przeszkód i przyspieszyłem. Uderzyłem Sarnada batem, zamknąłem oczy i zdałem się na niego. Teraz pozostało mi oddać się w ręce losu.