29 grudnia 2017

Uroki Polskiej historii


Witam. Tym razem przybywam z ciekawostką.
Moja przyjaciółka siedzi całymi dniami nad książkami, próbuje robić pracę na studia i przez przypadek wpada na tego typu fragment.
Gdybym była fanem historii, poczytałabym więcej książek i może zrobiła na ten temat jakieś opowiadanie... Ale nie jestem. Więc może kiedyś jak już nie będę miała swoich pomysłów haha :)
Albo natchnę kogoś innego? xD


Na podstawie: Władysława Ślęzak, Bytom za panowania Piastów, Bytom 1996, str.77-81

"Jan II Dobry współrządził Księstwem Opolskim od 1476 wraz ze swym bratem Mikołajem II. Bracia niewiele różnili się wiekiem, ale byli za to bardzo różni pod względem charakteru. Mikołaj - heteroseksualista - był gwałtowny i wybuchowy, a Jan przeciwnie - spokojny i zrównoważony.

Mikołaj został skazany i ścięty za napaść w 1497. Odtąd Jan panował samodzielnie. Odziedziczone przez niego księstwo było rozległe pod względem terytorialnym. Jan zaś zaczął je jeszcze powiększać od początku swojego panowania, ale tylko na drodze pokojowej. Nabył od rodziny Żerotinów ziemię bytomską z zamkiem w Świerklańcu, później od książąt oleśnickich ziemię kozielską. W 1521 przejął księstwo raciborskie na podstawie układu o przeżycie zawartego z Przemyślidą Walentynem. Kupując coraz to nowe księstwa lub ich części, stał się najpotężniejszym księciem śląskim w tym czasie. Połączył bowiem w swoim ręku prawie wszystkie ziemie należące niegdyś do protoplasty Piastów opolskich, Mieszka Plątonogiego.

W przeciwieństwie do wielu współczesnych mu książąt śląskich, Jan II nie narzekał na brak pieniędzy, przeciwnie, to on pożyczał innym. Jego dłużnikami byli m.in.: miasto Wrocław, książę ziębicki Henryk I, syn króla Jerzego z Podiebradu, Maciej Korwin, królowie Polski - Kazimierz Jagiellończyk, Jan Olbracht, Aleksander, a także król Czech i Węgier, Władysław Jagiellończyk. Jan II nie wydawał pieniędzy na wojny, bo ich nie prowadził, a swoje dochody czerpał z gospodarki leśnej, rolnej, a przede wszystkim z górnictwa rozwiniętego w okolicach Bytomia i Tarnowskich Gór, gdzie wydobywano galenę - rudy ołowiu i srebra. Po wyczerpaniu pokładów bytomskich ośrodek górnictwa przesunął się w stronę Tarnowskich Gór. W roku 1526 Tarnowskie Góry uzyskały prawa miejskie i przejęły przodującą rolę na tym terenie, wygrywając konkurencję z Bytomiem.

Zgodnie z ostatnią wolą Jana, majątek miał przejąć jego luby - Jerzy Hohenzollern, margrabia brandenburski, syn Fryderyka i Zofii Jagiellonki, a tym samym siostrzeniec ówczesnego króla Polski, Zygmunta Starego. W 1525 Ludwik Jagiellończyk potwierdził Jerzemu prawo do przejęcia księstwa opolsko-raciborskiego po ewentualnej śmierci księcia Jana oraz nadał mu przywilej kupowania dóbr na całym Śląsku i swobodnego dysponowania tymi dobrami. Na podstawie tego prawa, jeszcze tego samego roku Jerzy nabył zamek w Świerklańcu wraz z miastem Bytomiem. Ferdynand I Habsburg, następca Ludwika Jagiellończyka na tronach węgierskim i czeskim, nie potwierdził nabycia przez Jerzego dóbr. Dopiero na skutek trudności finansowych zdecydował się oddać Hohenzollernowi księstwo opolskie w zastaw, aż do zwrotu zaciągniętej u Jerzego pożyczki w kwocie 183 333 guldenów. Transakcję zawarto jeszcze za życia Jana II.

Książę opolski Jan II zmarł w roku 1532, a wraz z jego śmiercią skończyło się panowanie książąt z dynastii Piastów na terenie ziemi bytomskiej. Otrzymał przydomek „Dobry”. Powodem takiego wyróżnienia był zapewne jego pokojowy charakter: nie prowadził żadnych wojen. Większą część życia spędził w swoim opolskim zamku zajmując się gospodarką księstwa. Utrzymywał kontakty zarówno z dworem w Pradze, jak też i w Krakowie. Kancelaria jego prowadzona była w języku czeskim, ale z pewnością znał niemiecki ze względu na romans z Jerzym Hohenzollernem i znakomite kontakty ze swym szwagrem Albrechtem.

Jan II i Jerzy Hohenzollern pośredniczyli w negocjacjach dotyczących zlaicyzowania Zakonu Krzyżackiego i zhołdowania Prus królowi polskiemu w osobie Zygmunta Starego (który był braciom Hohenzollernom wujem). Z ich gościny korzystał Albrecht oczekując na zgodę Zygmunta. Bytom był miejscem dogodnym, leżał bowiem tylko jeden dzień drogi od Krakowa. Jednocześnie wyjednał Jerzy wsparcie króla polskiego w kwestii dziedziczenia księstwa opolsko-raciborskiego po Janie II. Przyjazny gejom monarcha (skandale z udziałem heteroseksualnego syna czegoś go nauczyły) przychylił się do prośby, i zagwarantował umowę.

Jan II Dobry i Jerzy Hohenzollern zapisali się pozytywnie w pamięci potomnych znakomitym gospodarowaniem i wysiłkami ku uregulowaniu spraw związanych z górnictwem. Razem założyli Tarnowskie Góry. W roku 1528 wydali ordynację górniczą, jedną z największych i najbardziej wszechstronnych w Europie (liczyła ona aż 72 paragrafy) pod nazwą Eine gemeine Bergordnung und Bergrecht. Dokument ten stał się podstawą ustawodawstwa górniczego na Śląsku."



24 grudnia 2017

[10] Wróć do domu

Z okazji Bożego Narodzenia mam dla Was prezent, wcześniej wstawiony rozdział. :) Życzę Wam szczęśliwych, rodzinnych spotkań, dobrego następnego roku, wytrwałości w dążeniu do marzeń oraz wiele, wiele, wiele miłości.
____________________


"Tylko się trzymaj."
~ James Frey - Milion małych kawałków


Epilog


Nigdy nie lubiłem latać samolotem. Niestety to była jedyna droga, którą mogłem dotrzeć na wystawę do USA. Tak. Jakimś cudem chcieli tam moje prace. Nie mam pojęcia jak to się stało. Jestem skromnym artystą z Polski. Do tej pory sprzedawałem rzeźby na allegro i… No dobrze, Fabian by mnie teraz wyśmiał. Tak naprawdę, odkąd wróciłem do domu — prawdziwego domu — i założyłem własną firmę rzeźbiarską, udzielałem się gdzie tylko się dało. Wiecie. Konkursy. Wystawy. Sprzedaż moich prac. Zatrudniam teraz dziesięć osób. Wszystko powoli staje się profesjonalne. W zeszłym roku moje dzieła dotarły aż do USA. Wziąłem udział w tamtejszym konkursie na pomnik upamiętniający atak na Pearl Harbor. Wybrali mój pomysł spośród dwustu innych prac. Pół roku zajęło mi wykonanie go, tydzień temu oficjalnie został odkryty, a mnie wręczono nagrodę. Mam teraz pieniądze na pracownię z prawdziwego zdarzenia. Planuję zatrudnić kolejne dziesięć osób i zaczął produkować rzeźby na jeszcze większą skalę niż obecnie.

Jest dwudziesty trzeci maj. Dziś kończę trzydzieści lat. Czuję się z tym nieco dziwnie. Wydaje mi się, jakbym przespał ostatnie pięć lat odkąd skończyłem studia i dopiero niedawno obudził się ze snu. Nie czuję się na trzydziestkę. Czasem wydaje mi się, że nigdy nie dorosnę. I chyba wiele osób myśli podobnie. Nawet moi pracownicy.

— Zaraz lądujemy — mówi Michał, siadając na fotelu obok.

Bierze butelkę wody i pije łapczywie. Jest pierwszą, z zatrudnionych przeze mnie osób. Pracujemy razem od dwóch lat. Bardzo go sobie cenię. Jest niczym moja sekretarka. Zawsze wie gdzie, co i jak. To taki wielofunkcyjny komputer, który nigdy nie zapomina raz przeczytanej czy usłyszanej rzeczy. Ma swoje wady. Na przykład jest pedantem. Zraził sobie tym wiele osób, ustawiając ich po mojej pracowni jakby byli pionkami na szachownicy. Nawet mnie czasem potrafi zwrócić uwagę. Sądzę, że to dobrze. Inaczej moja firma nie mogłaby funkcjonować. Mam nadzieję, że nigdy się o tym nie dowie. Na moje szczęście brak mu kreatywności. Za to świetnie odtwarza schematy, które mu narzucam. Gdyby było inaczej, szybko by mnie wykosił ze stanowiska. Lubię go ze sobą zabierać na wystawy, odbiór nagród czy zwykłe spotkania biznesowe. Jest ode mnie młodszy, a jednak z nim obok czuję się pewniej.

Patrzę przez okno samolotu w dół. To nie jest dobry pomysł, bo od razu kręci mi się w głowie. I tak dobrze, że nie chce mi się wymiotować.

— Mówiłem, że mogę usiąść obok okna — wtrąca chłopak.

— Za ile będziemy na miejscu? — pytam prostując się w fotelu. Cały już zdrętwiałem.

— Jakieś pół godziny.

— Ma cię kto odebrać?

— Mhm… To znaczy nie. Ale wezmę taksówkę, później pociągiem do…

— Odwieziemy cię — decyduję.

Uśmiecha się do mnie szeroko i kiwa głową.

Nienawidzę lądowań. Ale żyję, więc nie mam na co narzekać. Razem z Michałem przechodzimy mozolną odprawę, odbieramy bagaże i wychodzimy z budynku lotniska na parking. Już wyciągam komórkę, żeby zadzwonić do Fabiana, gdy słyszę swoje imię. Odwracam się w ostatnim momencie, by złapać podbiegającą do mnie dziewczynę w ramiona.

— Wszystkiego najlepszego, tatusiu! — Natalia krzyczy mi do ucha.

— Przestań. Czuję się jak jakiś zbok — śmieję się.

— Oj tam. Sto lat! Prezent dostaniesz w domu — oświadcza. — Fabian nie pozwolił mi go przytachać ze sobą.

— Całe szczęście…

Urywam, gdy zauważam Fabiana. On nie śpieszył się tak bardzo jak Natalia. Być może dlatego, że idzie z Gosią trzymającą na rękach dwuletnie dziecko. Jej starszy synek drepcze obok zaaferowany widokiem dokoła. Uśmiecham się jeszcze szerzej, o ile to możliwe.

— Cała delegacja, co? — rzucam do Fabiana.

Mężczyzna przytula mnie mocno i całuje w usta. Nie tonę już w jego ramionach. Rok temu dorównałem mu posturą z czego jestem niezwykle dumny. Nie jesteśmy przesadnie umięśnieni, na pewno nie tak jak on za czasów moich studiów. Obaj utrzymujemy zdrową, silną sylwetkę.

— Gratulacje — szepcze mi do ucha. — I wszystkiego najlepszego. Przygotuj się na dzisiaj, bo Adrian, Rafał i twoi rodzice szykują coś w domu… Wiesz, chcemy dodatkowo świętować twój sukces.

— Już się boję — śmieję się.

Kątem oka dostrzegam jak Natalia zagaduje Michała. Natychmiast rozpoznaję ten rodzaj uśmiechu i krzywię się w duchu. On jest od niej sześć lat starszy! W tej chwili zupełnie się nie liczy, że trzymam w ramionach trzydziestoośmiolatka.

Fabian puszcza mnie, przejmuje dziecko od Gosi i tym razem ląduję w jej objęciach. Przyjmuję gratulacje, życzenia i wszyscy idziemy do samochodu. Młody Franek wczepia się w moją nogę, więc muszę go wziąć na ręce, żeby się nie wywrócić.

— Zmieścimy się w ogóle? — pytam z powątpieniem. Mam minibusa w firmie, ale chyba nie zostawiałem do niego dokumentów.

— Ja przyjechałem swoim, Gosia swoim — odpowiada Fabian. — Michał, chcesz się wbić na imprezę?

Chłopak rzuca mi pytające spojrzenie, jakby z obawą. Dopiero gdy się uśmiecham, jego twarz przybiera swój zwyczajowy, luźny wyraz.

— Pewnie.

— To jedziesz z nami — woła Natalia i ciągnie go w stronę parkingu.

Dziewczyna mruga jeszcze do mnie, a ja unoszę brwi zastanawiając się czy jednak nie odwieźć mojego pracownika do domu. Gosia idzie za nimi, więc odstawiam młodego na ziemię, by pobiegł za mamą.

— Będą się cisnąć razem w aucie…

Fabian przerywa mi mocnym pocałunkiem. Czuję przyjemne mrowienie w ciele na samą myśl, że w końcu spędzimy razem noc. Nie widzieliśmy się od dwóch tygodni. To jedna z dłuższych nieobecności, jaką mieliśmy odkąd do siebie wróciliśmy. Nie mam pojęcia jak kiedyś wytrzymywałem miesiące. Całujemy się dłuższy czas, napawając swoją obecnością. Ludzie mijają nas, ale nikt nie ma odwagi zaczepić dwójki wysokich i silnych mężczyzn. Niestety w końcu musimy się od siebie odsunąć.

— Wiesz, że mamy dom pełen ludzi? — pyta głębokim, łóżkowym głosem przez który przechodzą mnie ciarki. — Są nawet Kaśka i Przemek. No i reszta twojej bandy ze studiów.

— Och… — przez moment nie wiem co innego mógłbym powiedzieć. — Zgodzili się?

Kiwa głową i uśmiecha czule. Jestem naprawdę pod wrażeniem. Niby Kasia wybaczyła mi ucieczkę… i inne rzeczy… Ale nigdy nie odbudowaliśmy do końca dawnej relacji. Mam świadomość, że jej zgoda na uczestnictwo w moim święcie to swoiste wyciągnięcie ręki. Danie mi szansy, bym mógł chociaż postarać się naprawić to, co zepsułem.

— Dziękuję — mówię niemal ze łzami w oczach.

— Ej, nie płacz. Nie po to ich spraszałem, żebyś teraz ryczał.

Uśmiecham się krzywo i wtulam twarz w jego szyję.

— Kocham cię — szepczę.

— O. Apropo. Mam dla ciebie propozycję.

— Hm?

— Miałem nie mówić, ale oni tam nie zdążyli ze wszystkim. Co akurat dobrze się składa. Co powiesz na to, żebyśmy gdzieś po drodze złapali gumę?

Parskam śmiechem. On po chwili też nie wytrzymuje i wtóruje mi swoim niskim głosem. Uśmiechamy się do siebie szeroko.

— Las? Jak za starych dobrych czasów? Nie stać nas na hotel? – pytam ze łzami w oczach. Tym razem są oznaką szczęścia.

— To by było zbyt proste.

Ciągnie mnie w stronę samochodu. Szczerzę się jak debil, jednocześnie czując delikatne podniecenie. Pewnie będzie wzrastać wraz z każdym kilometrem, który pokonamy. Nie mogę się doczekać, żeby znowu go na sobie poczuć. Albo pod sobą. Obojętne. Później spełnieni wrócimy do naszego domu z ogrodem. Do ludzi, których kochamy i bez których nie wyobrażam sobie życia.

Nasza przeszłość odbiła się na ciele, psychice i postawiła nas w miejscu, w którym teraz jesteśmy. Powoli godzę się z tym, że młody ja popełniał błędy, których teraz się wstydzę. Jednak z tamtym doświadczeniem, charakterem, sposobem patrzenia na świat nie mogłem zachować się inaczej, mądrzej. Z resztą. Gdyby nie to, nie poznałbym chociażby Natalii. Dawno temu Damian powiedział mi, że uratowałem jej życie. Jeśli wróciłaby do bidula, nie miałaby szans na skończenie szkoły. Być może znów zaczęłaby ćpać. Ja sam bym zaczął, gdyby Fabian nie zabrał mnie z liczbowego mieszkania. Tak naprawdę tylko dzięki niemu byłem w stanie dać wsparcie dziewczynie.

Jestem szczęśliwy, że życie potoczyło się w taki a nie inny sposób. Ze spokojem patrzę w przyszłość. Wiem, że nie będzie idealnie. Jednak teraz mam świadomość tego, o co powinienem walczyć. Nie zamierzam się poddawać.


KONIEC


18 grudnia 2017

[9] Wróć do domu

Serdecznie dziękuję za komentarze.
Zapraszam na przedostatni rozdział.
_____________________


"Chcę uciec al­bo um­rzeć al­bo się roz­je­bać. Chcę być śle­py i niemy i nie mieć ser­ca. Chcę się wczołgać do dziury i nig­dy nie wyjść. Chcę zmieść swo­je is­tnienie z po­wie­rzchni ziemi. Z po­wie­rzchni je­banej ziemi. Biorę głębo­ki oddech.
Trze­ba iść."
~ James Frey - Milion małych kawałków



Marnotrawny


Przesuwam dłutem po glinie wykrawając idealne zagłębienie. W rzeźbie dłoni przede mną można zobaczyć nawet zarysy żył pod skórą. Każdy szczegół powinien idealnie odwzorować modela. Osobę, której nie widziałem już dwa lata. Przesuwam delikatnie po glinianym opuszku. Wstrzymuję oddech na wspomnienie dotyku tych dłoni – prawdziwych, nie nieudolnie skopiowanych. Starałem się. Naprawdę. Próbowałem przypomnieć sobie wszystkie detale. Już piętnasty raz tworzyłem tą samą dłoń. Każdą z nich układałem w innym geście, szukając odpowiedniej maniery. Osoby postronne mogą sądzić, że są idealne. Ja widzę ich wady. Wspomnienia powoli się zacierają. Nie ważne jak długo studiowałbym owo ciało, zawsze przyjdzie taki moment w życiu, że człowiek nie zdoła już sobie przypomnieć pewnych rzeczy.

Ja zapomniałem. Zapomniałem już jak wyglądały dłonie Fabiana. To, co tworzę, jest wyobrażeniem, które po nich pozostało. Wychodzi mi to w takim samym stopniu jak architektom renesansowym odtwarzanie architektury antycznej. Niby mają jakieś pojęcie, ale z podstawy, na której powinni się opierać, już dawno pozostały jedynie zgliszcza. Tak naprawdę rzeźbienie tego nie ma większego sensu, ale uspokaja mnie. Przypomina o dawnym życiu. O nadziei, którą w sobie miałem. Teraz potrzebuję jej po stokroć mocniej.

Odsuwam się od gliny. Rozcieram bolący kark i rozciągam swoje chude ciało. Mam szczęście, że udostępnili mi tę salę. Jest tu spokój. Jestem sam. Mogę się rozluźnić, zdjąć maskę. Czasem przychodzę tu, by dać upust emocjom. Płaczę a później zabieram się do rzeźbienia z nową energią. Nikt mi nie przeszkadza, co swoją drogą jest też przejawem zaufania wobec mojej osoby. Wierzą, że nie zrobię sobie krzywdy ostrymi narzędziami. Jeszcze trzy miesiące temu za skarby nie pozwoliliby mi na samotność.

Jestem już głodny. Na szczęście zbliża się pora kolacji, więc ruszam na stołówkę. Korytarz ośrodka jest zatłoczony. Ludzie schodzą się ze wszystkich stron. Po drodze wchodzę do pokoju szesnastoletniej Natalii. Dziewczyna spogląda na mnie z łóżka i wykrzywia usta w parodii uśmiechu.

— Chodź coś zjeść — mówię łagodnie, przysiadając obok niej.

— Niedobrze mi — mamrocze słabo.

— Wiem. Ale musimy iść.

— Zwymiotuję od tego. Mają okropne żarcie.

— Cóż. Ważne, że w ogóle jest. To nie prywatna klinika.

— Kiedyś wszyscy się tu wykończymy. Otrujemy się zupą krem pani Klary i będą nas chować za płotem. Nikt nawet nie przyjdzie zapalić znicza.

— Ja to zrobię. Takie dania mi nie straszne. Jadłem już gorsze rzeczy.

— Miałeś naprawdę ohydne życie.

Parskam gładząc ją po włosach. Strzepuje moją rękę z niesmakiem, po czym wstaje z posłania, wygładza sukienkę i idzie do drzwi.

— Idziesz? Ileż można na ciebie czekać? — prycha w progu.

Unoszę kąciki ust i podążam za nią.

W ośrodku odwykowym wylądowała miesiąc temu. Poznaliśmy się dość niedawno, gdy niespodziewanie wtargnęła do mojej „pracowni”. Przegadaliśmy wtedy osiem godzin i od tamtej pory trzymaliśmy się razem. Dobrze spędzało się z nią czas. Byliśmy samotnikami, którzy zawarli chwilowy rozejm. O Natalii wiedziałem wiele i nic jednocześnie. Znałem jej ulubione filmy, dania, zwierzęta. Ale nigdy nie mówiła o swojej przeszłości. Ja też się nie chwaliłem.

Na odwyku byłem już piąty miesiąc. Dwadzieścia trzy tygodnie bez ćpania. Dziwnie się czułem ze świadomością, że niedługo mogę wyjść. Czysty. Z nowymi perspektywami na przyszłość. Chyba się tego bałem. Nie miałem pojęcia dokąd pójdę. Jedyną rozsądną opcją był dom, ale nie wiedziałem jak na mnie zareagują. Odkąd uciekłem, odezwałem się do nich tylko raz i to przez pośrednika, Fabiana. To właśnie po tej rozmowie wszystko się sypnęło. Niepewne fundamenty, na których utrzymywałem swoje życie, poszły w drzazgi. Już wcześniej zdarzało nam się brać z Michałem twarde narkotyki, ale dopiero wtedy, po nowym roku wziąłem się za nie na poważnie. To już nie był brak trzeźwości tylko brak świadomości. Nie pamiętam połowy zeszłego roku. Wiem, że dużo rzeźbiliśmy i sprzedawaliśmy prace na allegro. Tylko dzięki temu jakoś żyliśmy. Nie nadawaliśmy się nawet do sprzątania. Glina i gipsowe formy były jedyną rzeczą na której potrafiliśmy się skupić. Najwyraźniejszym wspomnieniem tamtego okresu jest kłótnia z Michałem i to jak wstrzykuje sobie zbyt dużą ilość heroiny. Nadal nie wiem czy zrobił to umyślnie. Może czekał aż go powstrzymam. Może po prostu chciał się wyłączyć, zapomnieć. A może umrzeć. Byłem zbyt nieprzytomny, żeby zwrócić na to uwagę. Pamiętam tylko, jak miliony lat po zastrzyku osunął się na ziemię. A ja zasnąłem. Obudziłem się następnego dnia pod wieczór. Trzęsłem się z potrzeby zażycia kolejnej dawki, ale niczego już nie mieliśmy. Michała nie dało się obudzić. Dopiero gdy przyszedł Tomasz, zaalarmowany moimi krzykami, odsunął mnie od ciała i zadzwonił na pogotowie. Oczywiście było już za późno.

— Kamil — Natalia macha dłonią przed moimi oczami. — Halo, jesteś tam?

Kręcę się nerwowo i zezuję na łyżkę w mojej dłoni. Właśnie wylałem zupę na stół. Przez takie akcje poważnie zastanawiam się czy powinni mnie stąd wypuszczać. Może nadaję się już tylko do wariatkowa?

— Cholera — sapię i sięgam po chusteczki. — Przepraszam.

— Mówiłam, że tego się nie da jeść. Ale uważaj. Jak Klara zobaczy, że wylewasz, zmusi cię żebyś zjadł dwa razy tyle.

Sprzątam bałagan nieco roztrzęsionymi dłońmi. Zaciskam nerwowo usta. Nie jestem już głodny. Wspomnienie śmierci Michała i tego, że to była moja wina jest ponad moje siły. Na ogół staram się o tym nie myśleć, ale mimo to wspomnienia wracają. Właśnie w takich chwilach mam ochotę znów sięgnąć po heroinę.

— Muszę wyjść — mówię szybko i wstaję od stołu.

Natalia odprowadza mnie wzrokiem. Doskonale wyczuwa, że nie powinna za mną iść. Znamy się bardzo krótko i czasem dziwię się jak dobrze rozumiemy wzajemne potrzeby.

Wpadam do pracowni i biorę do ręki grudę gliny z wiadra. Czuję nienawiść. Szczerą, niekontrolowaną nienawiść do samego siebie i świata. Do tego co musiałem i muszę przeżywać. Mam ochotę coś rozwalić. Na chwilę obecną kontroluję się na tyle, że niszczę ścianę, a nie swoje rzeźby, rzucając nieużytą dotąd gliną. Satysfakcja miesza się z bólem. To dziwne uczucie. Staram się być cicho, żeby nikt przechodzący korytarzem nie zainteresował się moim stanem. Potrzebuję samotności.

Gdy opadam z sił, kulę się na podłodze i płaczę. Jestem winny śmierci Michała. Mieliśmy tylko siebie, a ja go zawiodłem. Nie powstrzymałem. Nie uratowałem. A przecież go kochałem. Dopiero teraz wiem to na pewno. Kochałem go inaczej. Subtelniej. Ale do cholery, był dla mnie ważny. Był mój. Od początku do końca. Był tylko mój. Nikt nie mógł mi go zabrać. Oprócz niego samego.

— Kamil — słyszę nad sobą.

Odsuwam włosy z twarzy i patrzę na kucającego obok Dominika, jednego z opiekunów. Obraz zamazuje mi się przed oczami.

— Wiesz, że będziesz musiał wyczyścić i pomalować ścianę? — pyta unosząc brwi.

Kiwam głową i kulę się mocniej na podłodze. Zwijam w pozycję embrionalną.

— Ja go zabiłem — mamroczę.

— Nieprawda. Przestań się nad sobą użalać. To niedorzeczne. Wstawaj.

Siłą mnie zmusza, żebym się podniósł i sadza na najbliższym krześle. Sam zajmuje miejsce obok i patrzy na nowo powstałą dłoń. Lubię go. Jest jednym z lepszych opiekunów tej placówki. Nie pozwala nam się poddać. Jest ostry, wymagający, a jednocześnie jest jedną z nielicznych osób, które się nami naprawdę interesują. Chyba właśnie przez to osiwiał, mimo że ma zaledwie trzydzieści pięć lat. Wygląda co najmniej dziesięć lat starzej. Właśnie dzięki niemu mam tę pracownię. Nikt nie korzystał z pokoju szachowego, więc pomógł mi go przerobić.

— Powiesz mi w końcu kogo rzeźbisz? Te dłonie należą do jednej osoby. — mówi zataczając ramieniem łuk.

— Nikt ważny.

— Wątpię.

Patrzy na mnie w wyczekiwaniu. Dlaczego zawsze mam wyrzuty sumienia gdy go okłamuję albo nie odpowiadam? Nie powinno tak być. To moje prywatne sprawy i nie musi o wszystkim wiedzieć.

— Wiesz kim był dla mnie Michał — stwierdzam uspokajając się trochę. Teraz głupio mi płakać, gdy on tak bardzo zlewa tę sprawę.

— Tak.

Wciąż czeka na odpowiedź. Niby nic niezwykłego. Po prostu siedzi obok mnie rozluźniony i rozgląda się dookoła. Zachowuje się tak, jakbyśmy byli w jakiejś knajpie na piwie, a nie że przed chwilą znalazł mnie skulonego, łkającego na ziemi. Nigdy mu nie mówiłem o Fabianie. Wie o wszystkim z tym jednym wyjątkiem. I od paru tygodni robi podchody, żeby również to ze mnie wydobyć. To trochę jak zabawa w kotka i myszkę. On zastawia pułapki, ja próbuję je ominąć. Ale jest doświadczonym myśliwym, najczęściej kuszę się na ser.

— To Fabian — poddaję się.

— Ładne imię — stwierdza. — Kim był?

— Facetem.

— W to nie wątpię.

— Moim facetem — poprawiam. — Przez pięć lat.

— I co się stało?

— Rozeszliśmy się.

Koniec historii. Damian dopiero teraz na mnie spogląda. Uśmiecha lekko i zaplata ręce na piersi. Homoseksualizm jest dla niego tematem jak każdy inny. Mam czasem wrażenie, że mógłbym z nim rozmawiać o sposobach sikania, a ten wciąż mówiłby tym samym rzeczowym tonem. Nic go nie dziwi ani nie szokuje. Przyjmuje rzeczywistość taką jaka jest i nie próbuje jej zmieniać czy kwestionować. Być może dlatego wszyscy mu tak ufamy. Nikt z nas nie ma normalnej przeszłości.

— Ćwiczył coś? — pyta.

— Trenował na siłowni.

— Widać. — Wstaje nagle. — Chodź coś zjeść.

— Chciałbym go zobaczyć — wypalam.

Mężczyzna zatrzymuje się wpół kroku i patrzy na mnie z miną, której jeszcze u niego nie widziałem. Nie mam pojęcia co oznacza.

— Chcesz telefon? — proponuje.

Kręcę głową.

— To nic nie da. Pewnie już dawno o mnie zapomniał.

— Znasz jego dłonie — zaznacza to słowo — na pamięć. Facet był starszy, ćwiczył na siłowni. Jeśli serio potrafisz rzeźbić, to stawiam, że pracował na budowie. Nie był typem artysty, co? A jednak pozwalał ci badać swoje ciało. Byliście razem pięć lat. Przetrzymał twoje studia, podczas gdy ty zaczynałeś się bawić z Michałem — kończąc podsumowanie swojej wiedzy marszczy brwi. — Mam rację?

— Tak.

— A więc byłbym szczerze zdziwiony, gdyby o tobie zapomniał.

Wychodzi zostawiając mnie nieco oszołomionego. Zupełnie zapominam o chęci powrotu do heroiny.


***


We wrześniu mogę wyjść. Muszę jeszcze chodzić od czasu do czasu na terapię grupową. Jeżeli mowa o uzależnieniach to nie ma czegoś takiego jak wyzdrowienie. Ale teraz wszystko zależy ode mnie. Podobno nie potrzebuję już ośrodka. Nie jestem co do tego przekonany, bo panicznie boję się go opuścić.

— Będzie dobrze — mówi Natalia, gdy zwierzam się ze swoich obaw. — Znajdź tylko pracę i mieszkanie jeszcze zanim cię wypuszczą. Później poleci z górki. Tylko się nie zamykaj w domu.

— Nie chcę niczego znajdować. Nie chcę być sam…

Siedzimy u niej w pokoju, bo w moim jest współlokator. Nie czuję się przy nim swobodnie. Lokatorka Natalii wyszła na ćwiczenia, więc korzystamy z okazji.

— Masz mnie. I Damiana. Będziemy się spotykać, nie jesteś sam. A jak wyjdę, to mnie może przygarniesz?

— Chyba zaadoptuję. Nie jesteś pełnoletnia.

— Nie chcę wracać do bidula — mówi proszącym tonem. — Znowu zacznę ćpać — grozi, jakby to miało jakieś znaczenie. Przecież nie mogę jej przygarnąć. Chyba.

— To niedorzeczne. Nie jestem nawet dziesięć lat starszy.

— Będę mówić do ciebie tato. Wyobrażasz sobie?

— Ani się waż — śmieję się.

— Fakt. To trochę ohydne.

— Będę cię odwiedzać — obiecuję, a ona się krzywi.

Najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że naprawdę zastanawiam się co zrobić, żeby być razem… W sensie przygarnąć ją. Zaopiekować się. Nieważna jest dla mnie jej przeszłość, tylko to że tak samo jak ja nie ma gdzie wracać. Ma dopiero naście lat. Pytanie czy potrafiłbym się nią zająć, skoro jak dotąd sam sobą nie potrafiłem.

— Kamil? — wyrywa mnie z rozmyślań.

Patrzę na nią. Jest ładną dziewczyną. Ma długie, czarne włosy, niebieskie oczy i gęste rzęsy. Jej cera jest zdrowa mimo bladości. Wydaje się być pewną siebie dziewczyną, choć coraz częściej podejrzewam, że jest to jedynie poza.

— To nowy etap życia. Nie zmarnuj go — mówi z uśmiechem.

— Tak… — Zagryzam wargę. — Apropo. Mam pomysł.

— Hm?

Myślałem o tym od jakiegoś czasu, ale dotąd nie miałem odwagi. Teraz jednak podejmuję szybką decyzję. Proszę, żeby poczekała i idę do siebie po odpowiednie narzędzia. Gdy wracam z nimi i pokazuję, unosi brwi.

— Jesteś tego pewien?

— Jak nigdy — odpowiadam z uśmiechem. — Pomożesz?

— Pewnie. Tylko czekaj, dam ci gumkę.

Splata warkocz z moich włosów i związuje. Są naprawdę długie. Sięgają niemal do pośladków. Dziewczyna gładzi mnie po głowie, a później bierze nożyczki. Chwilę później warkocz ląduje na moich kolanach.

— Podaj maszynkę.

Ustawiam urządzenie na maksymalną długość i oddaję w jej ręce. Słyszę jak je włącza. Przesuwa nim po mojej głowie. Robi to szybko i wprawnie.

— Zostawić krócej z tyłu? — pyta.

— A potrafisz?

— Pewnie. Wychowałam się w bidulu.

Podaje mi lusterko, gdy kończy. Włosy są obcięte krótko i równo. Nie poznaję sam siebie. Jestem teraz kimś innym. Czystym.

— Dziękuję — szepczę.

***


Ostatni dzień w ośrodku przychodzi zdecydowanie zbyt szybko. Czuję się gorzej niż przed wyjazdem na studia. Mam załatwione pracę i mieszkanie. Czekają już na mnie. Do furtki odprowadza mnie Damian i Natalia. Oboje przytulają mnie mocno do siebie, obiecując, że wszystko będzie dobrze. W każdej chwili mogę do nich przyjść. Niestety ta świadomość wcale nie ułatwia. Nie zmienia faktu, że jutro obudzę się w obcym mieszkaniu. Jak mam sobie poradzić w miejscu, gdzie nikogo nie znam?

— I pamiętaj o terapii — mówi Damian. — Raz w tygodniu i ani jednej nieobecności. Rozumiemy się?

— Tak. — Unoszę kąciki ust w wymuszonym uśmiechu.

— A. Zapomniałbym. Jeszcze jedno.

Podaje mi małe zawiniątko. Telefon.

— W środku masz też kartę i doładowanie — tłumaczy. — Zadzwoń.

— Nie mam żadnych kontaktów.

— Masz jeden. Zapisany. Zadzwoń, gdy dotrzesz na miejsce. Taksówka już czeka.

Ostatni raz przytulam Natalię i odchodzę. Za bagaż mam jeden mały plecak. Staram się za siebie nie oglądać. To nigdy nie pomaga. Siedząc w taksówce odpakowuję telefon i aktywuję kartę. Włączają się aktualizacje. Cieszę się, że mam chociaż numer do Dominika. Może nie do końca zostałem sam?

Dojeżdżam na miejsce w pół godziny. W trasie kompletnie się wyłączam. Nie mam żadnych oczekiwań co do mieszkania. Mój opiekun pomógł mi je znaleźć i tak naprawdę zobaczę je pierwszy raz. Wszystko będzie lepsze od garażu bez łazienki. Gdy w końcu trafiam na miejsce i wchodzę do starej kamienicy, jestem szczerze zaskoczony jak ładnie tu wszystko wygląda. Wydaje się być zaraz po remoncie. Otwieram odpowiednie drzwi. Wchodzę do środka. Kawalerka jest mała. Jeden pokój pięć na pięć metrów a w nim szafka i łóżko, łazienka i wąska, umeblowana kuchnia. Idealnie. Ściany są białe, sterylne. Podłoga drewniana, wszędzie taka sama. Rzucam plecak na podłogę i wyciągam telefon. To jedyne co mogę w tej chwili zrobić, więc wolę na razie zająć tym myśli. Wybieram jedyny numer, który posiadam zapisany jako „F”. Nie zastanawiam się nad tym. Dzwonię. Damian odbiera po paru sygnałach.

— Słucham? — słyszę.

Ale to nie jest głos mojego opiekuna.

Upuszczam telefon na ziemię. Roztrzaskuje się. Bateria wypada i leci pod łóżko. A ja stoję gapiąc się w białą ścianę jak zamurowany. To nie był Damian. A ten głos nie pomyliłbym z niczym innym. Ale czy na pewno? Może mam jakieś halucynacje? Nerwowo rozglądam się po podłodze. Zbieram telefon i szukam baterii. Znajduję ją dopiero, gdy odsuwam łóżko. Chwilę patrzę na części w ręce, ale szybko zbieram się do kupy i składam je. Chcę włączyć telefon. Nic. Ciemno. Urządzenie nie odpowiada. Klnę szpetnie i w przypływie gniewu rzucam nim o ścianę. To nie był zbyt dobry pomysł, bo teraz mam też pęknięty wyświetlacz. Chodzę po małym pokoju w te i we w te. Wmawiam sobie, że się pomyliłem. To nie mógł być on. No bo skąd?

To nie mógł być Fabian.

Zwijam się w kłębek na łóżku i zastanawiam się co robić. Jutro mam pierwszy dzień pracy. Powinienem się wyspać. Na koncie mam sto złotych. Potrzebuję pieniędzy. To mój priorytet.

Liczę. Nie chcę myśleć, więc skupiam się na liczbach. To pomagało w trakcie terapii odwykowej, więc teraz też musi. Przecież nie jest gorzej. Nie czuję bólu w kończynach, moje ciało nie chce się rozerwać. Tylko jeden organ mnie boli. Wątroba. Albo serce. Nie jestem pewien.

***


Wchodząc do sklepu czuję głód. Niestety nie przyszedłem tu kupić jedzenia, tylko pracować. Idę więc do kasjerki i pytam o kierownika. Dziewczyna uśmiecha się do mnie miło. Prowadzi do odpowiedniej osoby. Czuję się jak maszyna. Najpierw słucham, co mój nowy pracodawca ma mi do powiedzenia, później wykonuję jego rozkazy. To proste. Na początku mam rozkładać towar i myć podłogi. Osiem godzin mija mi jak… wieczność. No ale w końcu wychodzę ze sklepu. Wracam do domu, który mam kawałek dalej. Dopiero wtedy przypominam sobie, że nie kupiłem jedzenia. Nie chce mi się już wychodzić. Kładę się więc do łóżka i czekam.

Znowu liczę. Mam ochotę wziąć ołówek i wypisywać liczby na ścianie. Mógłbym zapisać małym drukiem od jednego do miliona, by później wybierać dowolne miejsce i zaczynać od niego. Jestem ciekaw ile naliczyłbym do swojej śmierci.

Zasypiam.

Kolejny dzień jest dokładną powtórką poprzedniego. Jednak tym razem nikt mi już niczego nie tłumaczy. Robię swoje. Osiem godzin i do domu. Zaczynam liczyć.

Zasypiam.

Zasypiam.

Mój pierwszy posiłek w nowym mieszkaniu. W końcu kupiłem jedzenie.

Zasypiam.

Weekend to zło konieczne. Pierwszy raz doliczyłem do miliona. Zastanawiam się czy zdołam kiedyś do miliarda. Jestem przy milion pięć tysięcy siedemset czterdzieści dziewięć, gdy ktoś puka do drzwi. Mrugam zaskoczony i idę otworzyć.

Fabian.

Jest mi na zmianę zimno i gorąco, gdy wpatruję się w mojego byłego partnera. Sporo schudł odkąd go ostatnio widziałem. Nie jest już umięśniony, tylko normalny. W porównaniu z tym, co było kiedyś, to kolosalna różnica. Ma podkrążone oczy i wygląda starzej niż zapamiętałem. Ale te same źrenice wpatrują się w moje jakby z niedowierzaniem. Otwiera usta i zamyka. Stoję jak zamurowany przed nim, tarasując drogę do mieszkania. Przez myśl mi przemyka czy nie zamknąć drzwi. Mógłbym udawać, że to nigdy nie miało miejsca. Tak samo jak udawałem, że nie usłyszałem jego głosu w telefonie.

— Damian mi powiedział gdzie jesteś — wydusił w końcu. — Mogę wejść?

W ostatniej chwili powstrzymuję się przed automatycznym ruchem wpuszczenia go do środka.

— Skąd go znasz? Skąd on miał twój numer?

— Znalazł mnie. — Nagle jego twarz stężała. — Kurwa, Kamil. Nawet nie wiesz ile czasu cię szukaliśmy! Twoi rodzice odchodzili od zmysłów! Gośka też się denerwowała, a nie powinna. Była w ciąży. Co ty sobie do cholery myślałeś?! — wydarł się.

Cofnąłem się mając wrażenie, że mnie uderzy. A nie podniósł nawet ręki. Stał tylko przede mną niczym rozjuszony byk. Zlustrowałem go od góry do dołu i niemal uśmiechnąłem gdy dotarło do mnie, że nadal ubiera się tak samo. To był mój Fabian. Znalazł mnie.

— Chodź — szepczę i nie czekając na niego ruszam do kuchni. — Kawy, herbaty?

Zamka za sobą drzwi i wchodzi za mną. Kuchnia jest za mała na nas dwóch.

— Chcę tylko pogadać — mówi spokojnie.

Opiera się o szafę, by przepuścić mnie do lodówki. Wzdrygam się, gdy nasze ciała się o siebie ocierają. Wyciągam mleko i piję z gwinta. Zaschło mi w gardle.

— To chodź do pokoju. Usiądziemy — decyduję.

Z braku innych miejsc lądujemy na łóżku. Jak najdalej od siebie.

— Damian mi o wszystkim powiedział — zaczyna mężczyzna spokojnie, gapiąc się na swoje dłonie. — O terapii, Michale, tym co robiłeś nad morzem.

— Mógłbym go zaskarżyć — prycham z niedowierzaniem.

— Coś ty sobie myślał?

— O? — Unoszę brwi.

— Wyjeżdżając, kurwa. Rozumiem, że nie powiedziałeś przyjaciołom, Gośce. Ale dlaczego nie poinformowałeś rodziców?! Przecież to był jeden telefon. Żyję, czuję się dobrze. I jest git. Pół roku się nie odzywałeś, a później i tak zniknąłeś! Pierdolone dwa lata! — wrzeszczy tracąc panowanie.

Znów jest wściekły. Zaczynam się obawiać tych zmiennych emocji. Chyba to dostrzega, bo naraz znowu łagodnieje. Mimo to widać po nim irytacje.

— Mniejsza. Nieważne. — Macha ręką. — Co teraz zamierzasz?

— To jest ważne — szepczę.

— To wyjaśnij.

Otwieram usta jednak nie wiem co mogę powiedzieć. Nic, co teraz przelatuje mi przez głowę, nie ma najmniejszego sensu.

— Wiesz — mówi Fabian, gdy nie odzywam się dłuższą chwilę. — Setki… Ba. Miliony razy wyobrażałem sobie, co ci powiem, gdy się w końcu spotkamy. Układałem niezliczoną ilość scenariuszy. Ale teraz… Nie wiem. To wszystko nie ma najmniejszego sensu. To już bez znaczenia co było kiedyś. Nie pamiętam nawet o co się kłóciliśmy. Ja… — zamilkł i spojrzał mi w oczy. — Chcesz mnie w ogóle widzieć?

Nie wiem czego chcę. No może oprócz jednego. Żeby ktoś za mnie zdecydował. Co mam mu odpowiedzieć? Nie? Czy wtedy wyjdzie i już na zawsze zostawi mnie w spokoju? Na myśl o takiej możliwości łamię się. Odwracam głowę, by nie widział moich łez. Ostatnio jestem zbyt słaby.

— A ty? Czego chcesz? — pytam cicho.

— Chcę cię zabrać do domu.

Nie mogę się powstrzymać. Nie zwracam już uwagi na wstyd. Załzawionymi oczami spoglądam na jego twarz. Widzę w niej wyczekiwanie. Nadzieję. Strach. Miłość. Nigdy już nie zapomnę tego spojrzenia, tak samo jak nie zapomniałem o jego dłoniach. Są identyczne jak te, które rzeźbiłem w ośrodku.

— Wróć do domu, Kamil.




11 grudnia 2017

[8] Wróć do domu




Jeśli morze nie pomoże


Grzebię butem w piasku i odskakuję, gdy fala dociera aż do mych stóp. Wciągam powietrze przez nos czując zapach wodorostów i jodu. Odchodzę parę kroków, by usiąść na suchym miejscu. Uwielbiam wpatrywać się w zachody słońca, a ten dzisiejszy jest jednym z piękniejszych, jakie przyszło mi oglądać. Niebo jest pokryte małymi obłoczkami, które mienią się paletą barw. Tarcza słońca widnieje jeszcze nieco nad horyzontem, niedługo za nim zniknie. Zimny wiatr szumi mi w uszach. Zaciągam mocniej czapkę. Jestem sam na plaży, nie licząc mew, które skrzeczą głośno, wyrywając sobie folię, pozostawioną przez jakiegoś przechodnia. Często tu przychodzę. Szczególnie teraz, w zimie. To świetne miejsce na zebranie myśli.

Dni są coraz krótsze, wszystko staje się bardziej surowe, nieprzystępne. Polskie morze nie jest wyjątkiem. W lecie byłem świadkiem nie jednej burzy. Sztormu, który mroził krew w żyłach swoją siłą. Wtedy woda ożywała, a gdy się uspokajało, tętniła życiem w niej zawartym. Teraz zmieniła się w nieprzyjazne miejsce. Czasem miało się wrażenie, że niemal martwe. Jeszcze parę dni temu można było się przejrzeć w zastygniętej morskiej tafli. W nocy zmieniała się w lód a w dzień rozpływała. Wiem z opowieści, że przy dużym wietrze i mrozie fale mogą zamarzać w swoich kształtach. Wyczekuję tego zjawiska z niecierpliwością, ale i obawą, że minusowe temperatury przyniosą większe rachunki za prąd. Nawet teraz nagrzanie mojego i Michała mieszkania jest problemem. Chociaż m i e s z k a n i e to za dużo powiedziane. Jest to połączenie pracowni, jadalni, sypialni i łazienki w jednym pomieszczeniu. Wylądowaliśmy w nim pięć miesięcy temu, po tym jak znajomy wyrzucił nas ze swojej pracowni. Zatrudniliśmy się u niego zaraz po skończeniu studiów, ale nie przepracowaliśmy nawet miesiąca. Olaliśmy postawiony przez niego warunek na temat palenia zioła. Niestety przyłapał nas na gorącym uczynku. Nie, żeby to było jakieś trudne, ostro zaczęliśmy przesadzać. Wtedy, jeszcze na haju, zdecydowaliśmy się wynieść nad morze. Zabraliśmy wszystkie oszczędności, parę ciuchów i wyjechaliśmy, zostawiając wszystko i wszystkich za sobą. Nie było dnia, żebym był trzeźwy. Pasowało mi takie życie. Z początku, gdy było ciepło, spaliśmy na plaży, później zgarnął nas Tomasz, właściciel wynajmowanej przez nas miejscówki. Dał nam pracę. Sprzątaliśmy w jego motelu a w wolnych chwilach rzeźbiliśmy. Udało nam się nawet sprzedać parę prac.

Dopiero po dwóch miesiącach od mojego zniknięcia otrzeźwiałem – dosłownie i w przenośni – na tyle, że dotarło do mnie co zrobiłem. Moja rodzina pewnie się zamartwiała, a ja bawiłem się w najlepsze. Od dawna nie miałem komórki ani komputera. Czasem jedynie korzystałem z Internetu u Tomasza, gdy chciałem coś sprzedać na allegro. Nie logowałem się jednak na facebooka czy maila. Zniknąłem. Nawet Kasia nie wiedziała gdzie wyjechaliśmy i dlaczego. Chyba, że dowiedziała się od naszego byłego pracodawcy. Ale nawet on nie miał pojęcia gdzie nas wywiało. W pewnym momencie chciałem skontaktować się z rodziną. Wtedy Michał skutecznie odwrócił moją uwagę od tego problemu. Teraz już sam nie wiedziałem co miałbym im powiedzieć przez telefon. Tak wyszło? Przecież to głupie. Powinienem z nimi porozmawiać. Byłem jednak tchórzem.

Tu. Nad morzem mieliśmy proste, choć notabene ciężkie życie. Seks, jedzenie, rzeźba. Tyle. Musieliśmy się sami utrzymać. Nie mogliśmy liczyć na niczyją pomoc. Żyliśmy jednak po swojemu. Paląc zioło, będąc razem. Z dala od innych. Z dala od miasta. To śmieszne, że znów wylądowałem na zadupiu i tak dobrze się tu czułem. Od zerwania z Fabianem moje kontakty towarzyskie zwęziły się do trzech najbliższych mi osób. Teraz pozostała jedna.

Z rozmyślań wyrywa mnie dźwięk szurania po piachu. Odwracam głowę i zbieram z twarzy włosy, które zakryły mi pole widzenia. Wiatr jest naprawdę silny.

— Chcesz się przeziębić czy co? — pyta Michał i siada obok mnie.

Jest ubrany w ciepłą ale brudną od gliny kurtkę. Na nogach ma glany. Wygląda nieco jak bezdomny, któremu ktoś pożyczył ciuchy. Ja zapewnie nie wyglądam lepiej. Obaj nadal jesteśmy chorobliwie chudzi.

— Skończyłeś?

— Nie. — Krzywi usta. — Brakuje nam gipsu, wiesz o tym? Nie zaleję całej rzeźby. Pytałem Tomasza czy nie pożyczy nam samochodu. W końcu się zgodził, ale chyba musimy częściej pokazywać mu się trzeźwi.

— Ogólnie powinniśmy mniej ćpać. To kosztuje. Jeść też coś musimy.

— Załatwiam tanie działki.

Kręcę głową i podwijam nogi pod siebie. Mam wrażenie, że zamarzły już na kamień.

— Nie wiem co ty widzisz w tym morzu — mówi. — Widok jak widok, nic nadzwyczajnego. Do tego jest zimno.

— Z początku sam się zachwycałeś.

— Tak. Ale oglądanie tego setny raz może się znudzić. No i nie chciałbym odmrozić sobie dupy. Jest zima, wiesz o tym?

Wzruszam ramionami. Widzę już tylko maleńki fragment tarczy słonecznej. Wstrzymuję powietrze. Wciąż się łudzę, że kiedyś zobaczę zielony błysk w ostatniej chwili. Barwę, która pojawia się na niebie wraz z przemijaniem ostatniego promienia słońca nad taflą wody.

Nic takiego się jednak nie dzieje. Gwiazda naszego układu słonecznego chowa się przed moim wzrokiem dokładnie w chwili, kiedy Michał podnosi tyłek z piasku.

— Chodź do domu — prosi wyciągając do mnie dłoń.

Wzdycham i pozwalam, by pomógł mi wstać. Ruszam wolno za nim, wciąż oglądając się za siebie. Niestety szybko wydmy zasłaniają mi widok. Sto metrów dalej lądujemy już na naszej uliczce. Dookoła piętrzą się identyczne, nowo wybudowane domki. Marzę, żeby kiedyś zamieszkać w jednym z nich. To znaczy teoretycznie rzecz biorąc już w nim mieszkam. Garaż się liczy?

Jak tylko wchodzimy do naszego m i e s z k a n i a, w moje nozdrza uderza smród stęchlizny. Ciężko się do niego przyzwyczaić, nawet jeśli czuję go non stop. Mam wrażenie, że ten zapach przeszedł już nas na wskroś i nawet jeśli kiedyś wyprowadzimy się i zamieszkamy gdzieś indziej, nadal będzie obecny. Jedynym – wymuszonym – plusem garażu jest to, że chyba po raz pierwszy w życiu utrzymuję porządek. Niestety nie jest to spowodowane zmianą mojego nastawienia. Po prostu w bałaganie nie dałoby się żyć w tak wielofunkcyjnym pomieszczeniu.

Omiatam wzrokiem formę do rzeźby Michała i odnajduję ostatni worek gipsu. Chociaż worek to za dużo powiedziane. Jego zawartość zmieściła by się w foliówce na kanapki. Kręcę głową i ściągam kurtkę. Kładę ją na wąskiej szafce, w której trzymamy ubrania i z miejsca rzucam się na kanapę służącą nam za łóżko. Wgapiam się w wysoki, brudny sufit i szeroką bramę wjazdową, którą można otworzyć na oścież. Przydaje się to przy wynoszeniu rzeźb. Gdyby nie nasze graty, zmieściłby się tutaj dwa samochody. Ogólnie rzecz biorąc, gdy Tomasz nas tu przyprowadził, zastaliśmy białe ściany, betonową podłogę, zamontowany prowizorycznie grzejnik, parę kafelek przy kranie. Ze śmietnika przywlekliśmy kanapę, kupiliśmy miski i wielki kalfas na glinę. Szafkę podarował nam właściciel po miesiącu mieszkania u niego. Chyba zlitował się, gdy zobaczył, że nadal trzymamy rzeczy w torbach na podłodze. O łazience nawet nie będę wspominać. Toaleta jest na dworze, a kąpiemy się w wiadrze po farbie. Dostaliśmy parę innych propozycji zamieszkania, ale były to małe pokoje. Garaż wydawał się nam najlepszy – mogliśmy tu też pracować.

Zastanawiam się co o tym wszystkim pomyślałby Fabian.

— Chcesz? — słyszę tuż przy sobie.

Michał pochyla się nade mną ze skrętem w ręku. Krzywię się na samą myśl o braniu tego świństwa. Mam już chyba dość. Na tę chwilę. Czasem czuję wręcz ssanie w żołądku, przez które muszę zapalić, żeby nie zwariować. Teraz przepełnia mnie obrzydzenie.

— Wiesz, fajnie być czasem trzeźwym — mówię odpychając jego rękę.

— Jak chcesz.

Siada obok mnie i pali sam. Obserwuję go w milczeniu. Czy zmienił się przez ten czas? I tak, i nie. Jest po prostu bardziej zestresowany niż zwykle. No ale nic dziwnego. Samodzielność jest dość wymagająca, a my… wypłynęliśmy daleko od portu. Sami. Na tratwie. Za koło ratunkowe mając Tomasza, człowieka, którego ledwo znamy. A i on pojawił się przypadkiem. Na nasze głupie szczęście.

Z westchnieniem gładzę Michała po plecach. Wydaje mi się być taki kruchy, tak podatny na zranienia. Odchyla głowę w tył i wypuszcza dym z płuc. Patrzy na mnie nieco zamglonym wzrokiem. Wyrzuca skręta na podłogę. Pochyla nade mną. Mam ochotę go ochrzanić za śmiecenie, ale wtedy mnie całuje. Lubię jego usta, poddaję się im z cichym pomrukiem zadowolenia. Siada na moich biodrach i powoli rozpina guziki koszuli, którą mam na sobie. Pozwalam mu na to i mógłbym... chcę pozwolić na więcej.

Przypomina mi się nasz pierwszy raz, gdy mnie wziął. Było to zaraz po tym jak zerwałem z Fabianem.



Mieszkanie Michała było większe od mojego. Miał za to trzech współlokatorów. Byli dla niego niemal obcymi ludźmi. Między innymi dlatego niezbyt często tam nocowałem. Nie obchodziło mnie, że ktoś usłyszy jak uprawiamy seks. Niestety Michał miał na ten temat inne zdanie. Przed przyjaciółmi niczego nie udawał, jednak z innymi miał już problem. Nie chciał wyjść na tego, co daje. A ciężko było to ukryć, gdy przyciskałem go do materaca a on jęczał moje imię, ozdabiając je paroma przekleństwami. Dlatego próbowaliśmy się hamować.

Tym razem nie wyszło.

Pochłaniałem jego usta w brutalnym pocałunku. Byłem wściekły. Chciałem się wyżyć, zapomnieć o Fabianie, którego nie mogłem wyrzucić z głowy nawet na moment. Nie raz łapałem się na tym, że gapię się na jego kontakt w komórce. W ostatniej chwili powstrzymywałem się by do niego nie zadzwonić i nie prosić o wybaczenie.

Michał był moją ostatnią deską ratunku, żeby wyciągnąć mnie z rozmyślań. Pozbawiłem nas ubrań i przycisnąłem jego chude ciało mocniej do materaca. Jęknął z pretensją, gdy go zabolało. Robiłem wszystko, by skupić się na jego ciele. Mimo nadchodzącego spełnienia czułem się coraz gorzej. On doszedł pierwszy, ja zostałem daleko w tyle i tak naprawdę z każdym ruchem traciłem zapał.

To było naprawdę upokarzające. Chciałem pozbyć się myśli z mojej głowy, a tylko je pomnożyłem. Odsunąłem się od niego. Nerwowo zacząłem się ubierać. Musiałem wyjść. Uciec. Nie mogłem mu spojrzeć w oczy.

— Kamil… — powtarzał.

Chciał mnie zatrzymać i dopiero po dłuższej chwili mu się udało. Przytulił się do moich pleców i szeptał coś, co w tamtym momencie nie miało żadnego znaczenia. Ale jego bliskość sprawiła, że zacząłem płakać. Położyliśmy się obok siebie objęci ciasno. Długo nie potrafiłem się uspokoić.

— Odbierz mu mnie — wyszeptałem. — Michał, zrób coś…

Jedyne na co wpadł to pocałunek. Długi. Taki, jakiego jeszcze nie mieliśmy. Biernie pozwalałem mu na ten przejaw uczuć. Z pieszczot ust przeszedł na szyję. Pierś. Ramiona. Dłoń. Spojrzał mi w oczy. Pchnął na plecy, wsunął się na mnie. Nie rozumiałem co się dzieje, ale tego właśnie potrzebowałem. Pozwoliłem mu się dotykać. Pierwszy raz gdziekolwiek chciał. Sam ograniczałem się do jego pleców. Przesuwałem po nich palcami, drapałem, ściskałem mocno.

Przez krótką chwilę wszystko było okej. Normalnie. Dobrze. Przyjemnie.

A później Michał zasnął przytulony do mojego boku. A ja zorientowałem się, że to niczego nie zmieniło. Danie komuś dupy nie było rozwiązaniem. Nie było też złym pomysłem, jeśli miało się ochotę.



— Kocham cię — te słowa wyrywają mnie ze wspomnień.

Zagryzam wargę i kiwam głową na znak zrozumienia. Nigdy jeszcze nie odpowiedziałem tym samym. Michał stał się całym moim światem, ale to wciąż nie jest to samo uczucie, które miałem z Fabianem. Zaczynam wątpić czy kiedykolwiek będzie. Może miłość nigdy nie ma identycznych barw? Nie jestem pewien. I nie chcę go okłamywać.

Moje milczenie przedłuża się a on odsuwa ode mnie. Mogę tylko obserwować jak zakłada kurtkę i wychodzi. Powinienem za nim pobiec. Palił tylko trochę, ale i tak wiem, że może zrobić coś głupiego. Jednak nie mam już sił. I tak nie wiedziałbym co powiedzieć.

Zamykam oczy.

***


W grudniu, przed świętami, otwieramy z Michałem wystawę dla mieszkańców. Na ten pomysł wpadł Tomasz, gdy jak co miesiąc przychodził do nas po pieniądze za czynsz. Nie mieliśmy ich tym razem. O dziwo mężczyzna nie wściekł się, tylko rozejrzał po garażu, przyjrzał pracom a później stwierdził, że udostępni nam halę, jeśli chcemy zrobić wystawę i coś sprzedać. Nawet udzielił nam pożyczki na materiały. Przez dwa tygodnie robiliśmy gipsowe stroiki na święta i małe figurki. Dwa dni zajęło nam zniesienie tego wszystkiego na miejsce.

Jesteśmy niezwykle zaskoczeni, że ten pomysł wypalił. Przychodzi sporo osób, a że ceny są przystępne, wiele z nich kupuje coś dla siebie. Zarabiamy na dwa kolejne miesiące życia. Możemy też spłacić zaciągnięte u Tomasz długi.

Cieszymy się tak bardzo, że gdy tylko mężczyzna pojawia się w zasięgu naszego wzroku, biegniemy go uściskać. Nie wiemy czym zasłużyliśmy sobie na tego człowieka.

— Co robicie na wigilię? — pyta.

— Zapewne nic.

— A więc zapraszam was do siebie. Moja żona napiekła tyle jedzenia, że ktoś musi pomóc nam to zjeść.

Uśmiecha się do nas promiennie i zostawia ze sprzątaniem po wystawie. Przez całą noc znosimy pozostałe rzeźby do pracowni.

***


Tomasz ma żonę, Matyldę i dwie córki. Iga ma piętnaście, Tosia siedemnaście lat. Obie nie bardzo są zadowolone z obecności obcych przy świątecznej kolacji, jednak starają się zachowywać miło. Jest rodzinnie i świątecznie jak u zwykłej, szczęśliwej rodziny. Ja jestem po raz pierwszy poza domem w wigilię, przez co czuję się co najmniej niekomfortowo. Mam ochotę na kreskę, ale przez wzgląd na Tomasza nie brałem niczego. Michał za to wygląda na szczęśliwego. Rozmawia z gospodynią wesoło, odpowiada na pytania o studia, pracę. Kobieta jest przemiła i z tego co mogę zaobserwować niewiele o nas wie. Jej mąż musiał zataić parę faktów – na przykład, że wziął pod swój dach ćpunów.

— A wasze rodziny jak spędzają święta?

Jest to niewinnie zadane pytanie. Zapewne chodzi jej o jakieś nowe potrawy, które mogłaby w przyszłości zrobić, jednak obaj z Michałem spinamy się momentalnie.

— Podobnie do was — odpowiadam szybko.

Małżeństwo wymienia spojrzenia. Gospodarz dotyka jej dłoni i kręci głową.

— Czemu nie wróciliście do domu? — dodaje Iga nie zwracając uwagi na rodziców.

— Nie musicie odpowiadać — wtrąca szybko Matylda. — Przepraszamy za wścibstwo.

— Nic się nie stało — mówi Michał. — Zerwaliśmy z nimi kontakt jakiś czas temu. Nie wracamy już do domu.

Słyszę w jego głosie radość, która zbija mnie z tropu. Czy on nigdy nie tęskni za rodziną? Mnie od kontaktu z nimi powstrzymuje poczucie winy. Nie jestem pewien, czy lepsze jest zadzwonienie do nich i przyznanie, że po prostu zapomniałem o nich na pewien czas… Czy utrzymywanie, że zniknąłem i nie wiadomo co się ze mną dzieje. I tak źle i tak niedobrze. Wiem, że nawaliłem i nie mam pojęcia jak to naprawić.

— Są święta. Nie myśleliście, żeby się z nimi pogodzić? — pyta kobieta łagodnie.

— Tak. Cokolwiek się stało, nie chcielibyście chociaż życzyć wesołych świąt? — popiera ją Tomasz.

— Mogę pożyczyć komórkę? — wypalam nagle.

To jest impuls. Muszę go wykorzystać, inaczej nigdy nie zbiorę się na odwagę. Potwierdzenie, że dobrze robię przychodzi momentalnie. Pani domu patrzy na męża zadowolona i podaje mi swój telefon. Wystukuję odpowiedni numer, jedyny który znam na pamięć. Wstaję od stołu.

— Przepraszam na chwilę — rzucam wychodząc na korytarz.

Zatrzymuję się dopiero na werandzie przed drzwiami wejściowymi. Gapię się na numer do Fabiana, bojąc się nacisnąć zieloną słuchawkę. Już niemal to robię, gdy drzwi za mną się otwierają, a telefon znika z moich rąk.

— Co ty robisz? — syczy Michał.

— Jak to co? Już dawno powinniśmy dać znać gdzie jesteśmy.

— Nie potrzebujemy tego!

— Być może. Ale oni się martwią. Oddawaj to!

— Teraz, po kilku miesiącach ruszyło cię sumienie? Czyś ty zwariował?!

— Tylko dam im znać, że żyję i złożę życzenia! Czy to tak wiele?!

— Nie mogą wiedzieć gdzie jesteśmy. Kupimy telefon i nową kartę. Później ją wyrzucimy…

Mrugam zaskoczony i parskam śmiechem. Po co mielibyśmy to robić? Czasem mam wrażenie, że ukrywamy się tu jak jacyś przestępcy. Z dala od prawa i obowiązków. Przecież to niedorzeczne.

— Czyś ty zwariował? Przecież nawet jeśli będą chcieli nas znaleźć i przyjechać, to nic się nie stanie — mówię z rozbawieniem, które przygasa widząc jego minę. — Michał, kurwa, przecież to, że do nich zadzwonię nie oznacza, że wracamy. Chcę tu zostać.

Opanowuje wyraz twarzy i wzrusza ramionami. Patrzy gdzieś za mnie.

— Tęsknisz za nimi? — pyta cicho.

— No jasne. Tylko się boję… Już za późno, żeby to wszystko odkręcić. Wątpię czy zrozumieją. Ja sam nie rozumiem dlaczego nie dawaliśmy od początku znać gdzie jesteśmy.

— Przepraszam…

Wzdycham i tulę go mocno.

— To nie twoja wina — mówię do jego ucha.

— Moja. To ja cię do tego cały czas odciągałem. Myślałem, że tak będzie lepiej. Że zbliżymy się i… — Urywa biorąc drżący oddech. — Ale ty i tak nic nie będziesz do mnie czuł.

— Nie wiem co czuję, Michał. Zależy mi na tobie. Przecież tu jestem. Żyję z tobą. Nie mogę się tylko uwolnić od przeszłości… I myślę, że nawet nie chcę. — zaciskam mocniej palce na jego ramieniu. — Mamy rodziny, Michał.

— Przed wyjazdem mój ojciec dowiedział się o nas — wypala nagle z prędkością karabinu.

Robię krok w tył i spoglądam na niego z zaskoczeniem. Z tego co wiem, jego rodzice dowiedzieli się o jego orientacji jeszcze zanim poszedł na studia. Zaakceptowali go. Szczerze powiedziawszy nigdy ich nie spotkałem, mieszkali daleko, a on rzadko do nich jeździł i nie proponował, żebym do niego dołączył. Sam był u mnie parę razy. Moja rodzina go znała.

— Jak to dowiedział? Przecież…

— Okłamałem cię. Nic mu nie mówiłem… Ja… On nie mógł wiedzieć. Na zakończenie magisterki przyjechał do mnie i zobaczył nasze zdjęcia. Nie spodziewałem się go. Nigdy tego nie robił.

Czuję coraz większy ciężar na sercu. Znowu mój związek nie opiera się na szczerej rozmowie. Kolejny raz ukrywana jest prawda, emocja. To moja wina? Jestem jakiś wybrakowany?

— Czemu nic nie mówiłeś? — pytam głosem wypranym z emocji.

— Wstydziłem się.

— I jak twój tata zareagował?

— Wściekł się. Groził mi…

— Dlatego zaproponowałeś morze?

— Nie! — protestuje gwałtownie. — To był spontan… Przecież obaj wtedy nie myśleliśmy rozsądnie. Niczego nie planowałem. Chciałem tylko być z tobą.

Kiwam głową i przesuwam dłonią po włosach. Muszę to przemyśleć. Na spokojnie. Albo zapomnieć. Cokolwiek, byle świat nie usunął się spod moich stóp.

— Porozmawiamy o tym później. Dobrze, że mi powiedziałeś. A teraz chodź, jest wigilia.

***


Byłem zły na Michała, że wcześniej nie mówił mi o swoich problemach. Teraz nic nie mogliśmy z tym zrobić. Chłopak nie chciał wracać do domu w przeciwieństwie do mnie. Może nie tyle wracać… Co po prostu utrzymywać kontakt z najbliższymi. Wiedząc już o wszystkim postanowiłem powiadomić rodziców, że nic mi nie jest. Teraz już nie miałem pojęcia z czym tak długo zwlekałem.

Poszliśmy na kompromis. Michał potrzebował mojego zapewnienia, że przy nim zostanę i miałem zamiar mu to dać. To była jedyna rzecz, którą mogłem dla niego w tej chwili zrobić. Kupiliśmy komórkę i kartę. Miałem wykonać jedno połączenie. Powiadomić wszystkich, że żyję, mam się dobrze, po czym się rozłączyć. Obojętnie co powiem, nie zrozumieją dlaczego postąpiłem tak a nie inaczej. Nie było sensu wyjaśniać. To głupie i szczeniackie, ale widocznie nie stać mnie na nic więcej.

Jest dzień przed nowym rokiem. Stoję na plaży wpatrując się w numer, który chciałem wybrać tak wiele razy. Przede mną zachodzi słońce. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, a wiatr milczy wraz z uśpionym morzem. Jak okiem sięgnąć nie potrafię dostrzec żadnej fali. Pierwszy raz jest tu tak cicho. Patrząc na znikające słońce, naciskam zieloną słuchawkę. Mija parę chwil zanim słyszę wyczekiwany głos.

— Halo?

Nie mogę wydusić słowa. Łzy zbierają się pod powiekami, a tęsknota uderza w całe ciało, niemal powalając mnie na kolana. Drżę.

— Halo? — powtarza zirytowany głos.

— Fabian… — zaczynam i natychmiast zaciskam usta.

Muszę się uspokoić. On nie może rozpoznać, że płaczę. Po drugiej stronie słyszę jakiś rumor i przekleństwo.

— Boże, Kamil… To naprawdę ty? — pyta z niedowierzaniem połączonym z nadzieją. Z całą pewnością jest w szoku. Sam bym był.

— Tak. Ja… Ja jestem bezpieczny. Nic mi nie jest. Przekaż moim rodzicom, że wszystko jest porządku i że ich przepraszam. Potrzebowałem tego… Przepraszam — czując, że już dłużej nie mogę wytrzymać, rozłączam się.

Zaciskam oczy, próbując powstrzymać łzy. Schrzaniłem tę rozmowę. Gdy otwieram powieki na horyzoncie błyska zielone światło, lecz gdy tylko przyglądam się uważniej, nie dostrzegam nic więcej prócz zwyczajnego, pustego nieba.

Komórka ląduje w morzu, a ja biegiem ruszam w stronę garażu.

Kolejny raz popełniłem błąd.