7 grudnia 2016

[23] Gonitwa


Poranna pobudka nie była miła. Bolał mnie tyłek, a dobry humor poszedł wieszać się na drzewie. Pożałowałem, kiedy ruszyłem się z zamiarem wstania z łóżka. Zakląłem szpetnie, budząc tym Patryka, przytulonego do mojego boku.
– Hmm. Co jest? – wymruczał z zamkniętymi oczami. Może i lepiej, bo miałem wrażenie, że mój wzrok mógł w tamtym momencie zabijać.
– Wszystko mnie boli… Ja pierdole. – Chciałem unieść się na łokciach, ale uniemożliwił mi to ciężar chłopaka. Jęknąłem i opadłem spowrotem na materac. – Mógłbyś mnie puścić? – warknąłem.
Tym razem spojrzał na mnie czujnie.
– Bardzo boli? – dopytał, jakby to było ważne.
– Tak. Zabieraj łapy – syknąłem i zwlokłem się z materaca, gdy wykonał polecenie. Poczłapałem, bo inaczej tego nie można było nazwać, do łazienki i opróżniłem pęcherz. To mi trochę poprawiło humor. Ale tylko odrobinę. Cóż. Ale lepiej dla Patryka, bo przypomniałem sobie, że to z mojej winy tak teraz cierpię. W końcu on chciał iść po ten pieprzony żel intymny.
Następnym moim celem była kuchnia i woda. Gdy już się do niej dobrałem, wypiłem połowę półtoralitrowej butelki. Może wczoraj nie piliśmy alkoholu, ale suma summarum nie piliśmy też niczego innego. Kolejny powód do niezadowolenia.
– Seba… – najpierw usłyszałem, a później zobaczyłem Patryka. Podszedł do mnie w samych majtkach. – Iść po bułki, albo coś?
– Jak chcesz, ja dzisiaj nic nie przełknę – mruknąłem. Żołądek miałem tak ściśnięty, że powstrzymywałem się od wyplucia wody, którą w siebie wlałem. O jedzeniu nie było mowy.
– Musisz…
– Powiedziałem nie – warknąłem i wróciłem do sypialni.
Rozejrzałem się. Walizka. Tak. Powinienem się ubrać. Wywaliłem więc całą jej zawartość i ruszyłem do łazienki, mijając w drzwiach Patryka, patrzącego na mnie jakbym rozum postradał. Może i postradałem.
Przebrałem się w bryczesy i zbyt krótką koszulkę moro, po czym wyszedłem spowrotem do kuchni. Zajrzałem do lodówki. Ja nic nie zjem, ale chociaż Patrykowi zrobię. Tyle, że lodówka była pusta. Przekląłem głośno i ruszyłem w stronę wyjścia. Właśnie przekręcałem klucz, gdy Patryk chwycił mnie za ramię.
– Gdzie ty idziesz? – zapytał z niepokojem.
– Po jedzenie.
– W tym? – Wskazał na moje ubrania. – I masz w ogóle pieniądze?
Nie miałem. Znowu zakląłem i wróciłem do sypialni. Zacząłem przeszukiwać swoje rzeczy. Zagubiony portfel znalazłem po drugiej stronie pokoju. Nie mam pojęcia jakim cudem. Znowu natknąłem się na Patryka w drzwiach, ale tym razem nie pozwolił mi przejść.
– Mogę wiedzieć co ty kurwa robisz? – warknął na mnie.
– Idę po śniadanie.
– Rozum ci odjęło? Wiesz w ogóle gdzie jest sklep?
Nie wiedziałem. Więc zacząłem szukać komórki. Powinienem mieć w niej jakąś mapę czy coś… COKOLWIEK KURWA!
W końcu dostałem w twarz i to mnie ostudziło.
Spojrzałem na Patryka z niezrozumieniem. O dziwo nie byłem zły, że mnie uderzył. Za to spojrzałem na bałagan, który zrobiłem w pokoju i zmarszczyłem brwi.
– Lepiej? – zapytał, przewiercając mnie wzrokiem.
Podrapałem się po głowie i raz jeszcze spojrzałem na swoje rzeczy. Co mi kurwa strzeliło do łba? Zachowywałem się jak jakieś zombie czy coś podobnego..
– Lepiej – mruknąłem niewyraźnie.
– Kupić ci coś przeciwbólowego jak JA pójdę do sklepu? – zapytał tylko na pozór spokojnie.
– Tak… Sorry… Ja… – Trzeci raz spojrzałem na bałagan. – Ja może posprzątam.
***

W dalszej części dnia już się ogarnąłem. Wolałem nie wnikać, co było powodem mojego porannego zachowania. Być może stres, ale głowy nie dałbym sobie uciąć.
Przed samym przyjazdem Tomasza, zabraliśmy z Patrykiem konie na spacer. Nie wsiadaliśmy na nie, ale chcieliśmy, by trochę połaziły po słońcu, zamiast gnić cały czas w stajni. Z jednej strony miały fajnie, bo nie musiały stresować się jazdami tam i z powrotem, ale za to siedziały cały czas w boksach, chyba, że zabieraliśmy je na treningi. Nie mieliśmy tu możliwości wypuszczenia ich na łąkę.
Staliśmy właśnie z nimi na skrawku trawy przed stajnią, gdy podjechało do nas auto. Z miejsca pasażera wysiadł Tomasz i spojrzał na nas z uśmiechem.
– Cześć chłopcy! – zawołał zadowolony. – Widzę, że wszyscy w formie!
Prawie, pomyślałem.
Okazało się, że Tomasz przyjechał z Dawidem, moim znajomym z baru w naszej miejscowości. Gdy wysoki, barczysty mężczyzna zaparkował gdzieś z boku i wyszedł z auta, zacząłem się zastanawiać jak on się tam zmieścił.
– Siema Seba! – przywitał się, gdy już był wystarczająco blisko. – A więc to twój Sarnad!
Niestety okazało się, że Dawid zostaje z nami do gonitwy i będzie z nami mieszkał. Wieczorem wyłożył się na środku podłogi ze swoim śpiworem, zasypiając najszybciej z nas. Oczywiście chrapał.
***

Czas do niedzieli minął błyskawicznie. Mnie przede wszystkim zajął na unikaniu ludzi, bo mój humor z dnia na dzień się pogorszał i nie chciałem nikogo straszyć. Jedynie Patryk mógł do mnie podejść, bez strachu, że się na niego rzucę. Nawet trener o dziwo trzymał się ode mnie z daleka. Na szczęście obyło się bez pytań i bezsensownych prób pomocy, czy poprawy humoru. Wszyscy po prostu uznali, że się stresuję.
No i stresowałem się jak jeszcze nigdy w życiu. Do Sarnada nie podchodziłem, żeby mnie nie wyczuł, ale to tylko pogorszało moją sytuację. Potrzebowałem koni do normalnego funkcjonowania.
W niedzielę rano niemal odetchnąłem z ulgą, uznając, że cokolwiek się stanie, to przynajmniej pozbędę się tego pieprzonego strachu przed gonitwą. Będzie już po. Z całymi konsekwencjami, które dziś sobie wywalczę.
Wchodząc do stajni w celu osiodłania Sarnada przed Wielką Pardubicką, uspokoiłem się. Ale tak serio. Całkiem i nieodwracalnie cały stres ze mnie spierdolił, pogoniony dodatkowo ostrogami i batem. W końcu mogłem wziąć sprawy w własne ręce i zawalczyć o to, co mi się należy. Mogłem COŚ robić. A w tej chwili skupiłem się na dokładnym czyszczeniu konia.
                – Cześć, mały. – Szepnąłem do Sarnada, gdy otworzyłem boks. Kątem oka jeszcze zobaczyłem zaskoczenie na twarzy Patryka. Nic dziwnego, ostatnimi czasy jedynie na wszystkich i wszystko warczałem.
                Czyszczenie, jeśli to możliwe, uspokoiło mnie jeszcze bardziej. Mój wierzchowiec był wypoczęty i zadowolony z okazywanej mu uwagi. Nie mogłem życzyć sobie więcej. Było idealnie. Szybko uwinęliśmy się z siodłaniem. Niektórzy mieli do tego ludzi, ale ja nigdy nie lubiłem oddawać innym tej roboty. Gdy już przygotowaliśmy konie, przyszli do nas Tomasz i Dawid, żeby zabrać zwierzęta. Trzeba było pokazać je widzom. Swoją drogą chyba pierwszy raz Tomasz ubrał się normalnie na zawody. Elegancko, ale bez przesady. Po prostu czarne, dżinsowe spodnie i niebieska koszula.
                Tak więc mieliśmy się jeszcze z Patrykiem przebrać. Wcześniej nie ubieraliśmy białych bryczesów, żeby ich sobie nie ubrudzić. Teraz wzięliśmy nasze rzeczy z szafki i znaleźliśmy jakąś wolną łazienkę.
                – Uspokoiłeś się – zauważył odkrywczo szatyn, podczas przebierania się. Omiotłem spojrzeniem jego nagie nogi i wzruszyłem ramionami.
                – Tak wyszło – mruknąłem.
                Założył bryczesy i podszedł do mnie. Blisko. Spojrzał mi głęboko w oczy i pocałował mocno. Jęknąłem, czując przyjemny prąd przechodzący przez moje ciało. Brakowało mi jego dotyku. Gdyby nie Dawid, to moglibyśmy się chociaż trochę popieścić, gdy Tomasz wychodził codziennie rano do sklepu. A tak zostaliśmy pozbawieni bliskości.
                Patryk odsunął się po dłuższej chwili, ale nadal jego dłonie gładziły mnie po głowie i policzku.
                – Kocham cię – wyszeptał. – Obojętnie kto dzisiaj wygra, a kto przegra… Ja…
                Przerwałem mu kolejnym, ale tym razem krótkim pocałunkiem.
                – Też cię kocham – stęknąłem.
                Chciałem zapamiętać tą chwilę. Jego smak, zapach, wzór małych kropeczek w jego niebieskich tęczówkach. Śmiech, gdy jest szczęśliwy. Uśmiech, przeznaczony tylko dla mnie. Krzywizna ust, szczęki. Wyraz twarzy, gdy przypomina sobie coś zabawnego i gdy sięga szczytu rozkoszy. Piękny brzuch i mocne nogi. Bajki, które opowiadał dzieciakom na szkółce. Naszą grę w karty. Mój upadek z Sarnada i twarz Patryka, gdy otworzyłem wtedy oczy. Jego drwiący, ale zainteresowany uśmiech przy naszym pierwszym spotkaniu.
                Chciałem to wszystko pamiętać.
***
             
                To nie tak, że otoczka wokół Pardubickiej mnie nie obchodziła. To nie tak, że nie pamiętam ludzi, którzy do mnie mówili, życzyli powodzenia czy śmiali się do mnie, bym się rozluźnił. Wszystko to było ważne i zajmujące, do czasu aż nie wsiadłem na Sarnada. Wtedy wszystko znikło. Tłumy ludzi, kamery, pracownicy, zniknął nawet trener.
                Ważna była droga, jaką miałem pokonać do startu, a później kobieta, która upuszczała sznur, rozpoczynając tym gonitwę. Ważna była też pogoda. A ta w tym roku dopisała. W nocy trochę popadało, ale ziemia zdążyła pochłonąć wilgoć. Słońce schowane było za chmurami, albo raczej obłokami, pojawiało się od czasu do czasu, nie przeszkadzając, nie rażąc, nie grzejąc w plecy. Nie było też wiatru. Jednym słowem – idealnie. Nic nie utrudniało biegu, nie ochlapywało błotem i nie kurzyło suchością.
                Kolejną ważną rzeczą był Grom i Patryk, jadący obok mnie. Umówiliśmy się, że będziemy jechać równo w miarę możliwości, dopóki nie znajdziemy się przed ostatnimi dwiema przeszkodami. Wtedy możemy pognać łeb na szyję i tylko nasze konie mogą zdecydować który z nich jest lepszy. To było uczciwe. Wiedzieliśmy, że wytrzymałość obu koni jest porównywalna i zdołają wytrzymać tempo, które dla nich wybierzemy.
                – Niech wygra najlepszy – rzuciłem do Patryka, w zamian dostając uśmiech.
                Ważni byli przeciwnicy. Każdy z nich był inny, miał inne cele, ambicje. Jednak dziś każdy z nas skupiał się na wierzchowcu pod sobą, drodze, przeszkodach, rywalach. A większość skupiała się na wygranej. Mógłbym rzec, że nawet wszyscy. W końcu nawet ci, co mają świadomość, że ten bieg jest tylko próbą i liczy się jedynie, żeby nie spaść, gdzieś tam w podświadomości, na samym dnie kołata im się myśl, jak cudownie byłoby dobiec jako pierwszy. To zupełnie naturalne. I nawet jeśli w dużej mierze zwykle nie zależało mi na wygranych, dobrze było stanąć na podium i mieć dowód, że jest się najlepszym. Że wysiłek, który wkładam w jeździectwo każdego dnia, popłaca.
                Jednak wśród tych wszystkich rzeczy najważniejszy był Sarnad. Koń, którego pokochałem, któremu zaufałem i dzięki któremu uwierzyłem, że mam szansę wygrać. Dzięki któremu CHCĘ wygrać po raz pierwszy w życiu. Gniadosz, mimo nerwowości wokół, pozostał spokojny, bo ja taki byłem. To dało mi kolejny dowód, że nie muszę się martwić o jego humorki, że jedynym panem sytuacji w czasie gonitwy będę ja. Dobrze go wyszkoliłem.
                Te kilka sekund, gdy ustawialiśmy się przodem do startu, czekając na sygnał do biegu, poświęciłem na wyobrażenie sobie przejazdu całej trasy. Pamiętałem ją doskonale. Nie raz nawet ćwiczyłem z Sarnadem skoki na właściwym torze – na parę dni mieliśmy zapłacone wejściówki na trening. Niektórzy uważali, że głupotą jest pokazywanie Sarnadowi niektórych przeszkód. Większość koni później wyłamywała, nie chcąc skakać przez coś, co po drugiej stronie – tam gdzie powinna być ziemia – ma rów. Sarnad może i był koniem płochliwym, ale on bał się zwierząt, nieznanych przedmiotów, a nie ziemi. Ziemia była dla niego wyzwaniem i zabawą. Wręcz uwielbiał, gdy się od niego więcej wymagało. Dlatego też pokazałem mu najpierw jak wygląda druga strona krzaków na jego drodze, a później kazałem mu przez nie przeskoczyć. Nigdy mi nie wyłamał.
                Kobieta na podeście krzyknęła coś po czesku, machnęła flagą i puściła sznur. Tak jak ostatnim razem, nawet nie musiałem poganiać Sarnada, bo ruszył wraz z innymi. Pierwsza przeszkoda. Skupienie. Półsiad, pracujące nogi, radość, że ma się okulary ochronne, bo właśnie w twarz uderzyła mi gródka ziemi. Cudowny tętent kopyt.
                Kolejne przeszkody, rów z wodą. Jechałem jako czwarty… piąty! A obok mnie gnał Grom. Dozowaliśmy tempo, żeby konie wytrzymały niecałe siedem kilometrów cwału. Następną przeszkodą była wspomniana przeze mnie wcześniej przeszkoda z rowem po drugiej stronie. Sarnad zastrzygł uszami, rozpoznając ją i odrobinę wydłużając krok. Pozwoliłem mu na to, bo zwykle tak właśnie do niej podchodził. Przeskoczyliśmy ją bez problemu i obejrzałem się na Patryka, który na chwilę zniknął mi z oczu. Przez chwilę szukałem go wzrokiem z narastającą paniką, ale w końcu zauważyłem go parę metrów za mną. Zasłaniał go jeden z jeźdźców na kasztance.
                Wyprostowałem się w samą porę, by ustawić Sarnada do kolejnej przeszkody. Wysoki wał początek stawki pokonał bez problemu, jednak po chwili okazało się, że ci z tyłu mieli małe problemy. Kątem oka zauważyłem trzy konie bez jeźdźców, które biegły wraz z nami. Wcale nie było trudno o upadek, gdy ma się krótkie strzemiona i praktycznie jedynie równowaga utrzymuje nas na koniu. Wystarczy mały błąd i lecimy. Pardubicka nie wybacza.
                Jechałem teraz jako czwarty. Kolejne przeszkody składały się z żywopłotów i były odrobinę łatwiejsze. Co nie oznacza, że można się było rozluźnić.
                Gdy pokonaliśmy około dwóch trzecich toru, postanowiłem wybić się na trzecie miejsce. Nie wiedziałem co wyprawia Patryk, zacząłem się niepokoić, gdy wciąż do mnie nie dołączał. Nie widziałem też Adama. Musiałem się jednak ogarnąć, nie mogłem pozwolić sobie na dekoncentrację.
                Nakierowałem Sarnada na kolejną z przeszkód i w chwili, gdy wybił się w powietrze, zobaczyłem jak prowadzący koń potyka się niebezpiecznie przy lądowaniu. Byłem obok niego, więc Sarnad bez problemu przeskoczył i pognał dalej. Ja wolałem się nie odwracać, by patrzeć na zamęt jaki wprowadził upadek konia na środku przeszkody. Z pewnością posypią się kolejne.
                Dlatego właśnie nienawidzę gonitw. W tym momencie dżokej mógł dostać kopytem w głowę, albo zostać podeptany. Może zginąć.
                Zakląłem i przyśpieszyłem. Do końca zostały niecałe dwa kilometry, a Groma obok jak nie było, tak nie ma. Jechałem jako drugi i słyszałem za sobą stukot kopyt. Dopiero po około siedmiuset metrach, gdy moje gardło już było nieprzyjemnie ściśnięte, dołączył do mnie Grom z Patrykiem. W tym momencie miałem prawdziwą ochotę go zepchnąć, za to, że mnie tak nastraszył. Spojrzeliśmy po sobie i mógłbym przysiąc, że się do mnie uśmiechnął.
                Nieuchronnie zbliżaliśmy się do momentu, który określi nasze dalsze losy. Mieliśmy szansę. Grom i Sarnad nadal mieli siły i wiedzieliśmy, że starczy im na końcówkę. Tylko jeden koń był przed nami. W trójkę odjechaliśmy trochę od reszty i już  w oddali majaczyły się dwie ostatnie przeszkody. Spojrzałem na Patryka. Musieliśmy wyprzedzić tego z przodu.
                Przeskakując ową przeszkodę, rozpoczynającą prawdziwy wyścig naszej dwójki, zobaczyłem jak Grom mija mnie i wyprzedza także pierwszego konia. Ja nie mogłem tak przyśpieszyć, bo wiedziałem, że Sarnad zgubi rytm przy skoku.
                Z bijącym mocno sercem pokonałem ostatnią z przeszkód i przyspieszyłem. Uderzyłem Sarnada batem, zamknąłem oczy i zdałem się na niego. Teraz pozostało mi oddać się w ręce losu.

4 komentarze:

  1. Dziękuję za rozdział.
    Pozdrawiam i życzę weny.
    Akira

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za wenę i również pozdrawiam :D

      Usuń
  2. Czemu przerwałaś w tak interesującym i najważniejszym momencie?
    Może będzie remis? Seba mógłby wówczas zyskać wszystkie nagrody: trofeum, konia oraz chłopaka. To zakończenie najbardziej mi się podoba :)
    Dużo weny :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogłam się powstrzymać xD A tak serio, to był jedyny sensowny moment na przerwanie :)
      Następny rozdział będzie epilogiem, więc wszystko się wyklaruje. Teraz dalsze życie Seby zależy od Sarnada i siły jego nóg.
      Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń