– Tak mamo. Jedziemy na Partynice. – Westchnąłem do słuchawki.
Moja rodzicielka potrafiła się nie odzywać
miesiącami, ale jeżeli już się do mnie dodzwoniła, chciała wiedzieć o każdym
szczególe mojego życia. Co było trochę krępujące, bo właśnie jechaliśmy na
zawody i w aucie byli Patryk, trener i jakiś jego znajomy, który zgodził się
nas zawieźć.
– A masz dziewczynę? – usłyszałem i miałem ochotę
walnąć czołem w zagłówek naprzeciw mnie. Zawsze w końcu pojawiał się ten temat.
– Wiesz, że nie. – Kolejny raz westchnąłem.
Próbowałem odpowiadać tak, żeby reszta nie mogła się domyślić o czym mowa.
– Kochanie. Nie wierzę, że w twoim wieku jeszcze
żadną się nie zainteresowałeś – odpowiedziała matczynym, miękkim tonem. – Mnie
możesz powiedzieć.
– Zainteresowanie, a posiadanie to dwie różne
kwestie – zauważyłem, unosząc brwi. Patryk obok spojrzał na mnie z rozbawieniem.
Mógłbym przysiąść, że miał prawdziwy ubaw z mojej rozmowy.
– Wiem, kochanie. Chciałabym, żebyś miał obok
siebie kogoś, kto o ciebie zadba.
– Mamo… – zacząłem i ugryzłem się w język. Nie
mogłem jej powiedzieć, że tu na wsi nie ma szans, bym znalazł kogoś takiego. To
zabrzmiałoby naprawdę dziwnie. – Zadzwonię do ciebie po zawodach, co? Będę miał
więcej czasu i w ogóle…
– Ty nigdy nie masz czasu – powiedziała, a mnie
zrobiło się naprawdę głupio. – Ale rozumiem. Tak wybrałeś. Cóż, mam nadzieję do
zobaczenia.
– No. Cześć. – Westchnąłem i rozłączyłem się.
– Wzdychasz jak stary, zbyt mocno doświadczony
przez życie człowiek. – Usłyszałem obok.
Spojrzałem na Patryka i pokazałem mu język. To było
dziecinne, wiem, ale nie mogłem się powstrzymać.
– Ej! – Chciał mi go złapać, ale zdążyłem schować
język i odwrócić twarz. – Ja ci dam język wystawiać – rzucił z udawaną złością
i zaczął mnie łaskotać. Wierzgnąłem, próbując się bronić. Śmiałem się przy tym
głośno.
– Jak dzieci – skomentował trener.
– Dość! – krzyknąłem. – No, Patryk!
Gdy w końcu się odsunął, miałem wrażenie pustki.
Czułem na sobie wspomnienie jego dotyku, który niemal palił mi skórę.
***
Wyprowadziliśmy Sarnada i Groma do stajni w
Patrynicach, podczas gdy Tomasz załatwiał formalności. Ogiery miały boksy obok
siebie, oddzielone ścianką i zielonymi kratami. Cała stajnia była w miarę
czysta, ale nie dorównywała naszej, o którą codziennie dbaliśmy.
Obejrzałem uważnie Sarnada, sprawdzając, czy
podczas jazdy czegoś sobie nie zrobił. Gdy stwierdziłem, że wszystko jest w
porządku, pogładziłem jego bok i wyszedłem z boksu. Ogiery były pobudzone i
zaciekawione nowym terenem. Kręciły się nerwowo, oglądając miejsce w jakim się
znalazły.
– Idziesz coś zjeść? – zapytałem Patryka,
spoglądając na niego zza krat boksu Groma. Nawet on był nadmiernie ożywiony, co
można było uznać za cud.
Czułem burczenie w brzuchu. Rano praktycznie nic
nie zjadłem z nerwów, które zawsze mnie dopadały przed samym wyjazdem na
wyścigi. Na szczęście zwykle mi przechodziło, gdy już byłem na miejscu. Tak jak
teraz.
– Pewnie. – Patryk wyszedł i zamknął za sobą boks.
Klepnął mnie w ramię i ruszył w stronę naszego auta, gdzie mieliśmy zrobione
przez Dagmarę kanapki.
***
W stajni nie byliśmy tylko my. Wiele osób
przyjechało wcześniej ze swoimi końmi i atmosfera przed wyścigami była napięta,
moim zdaniem wręcz niezdrowa. Nie podobało mi się to, bo zwykle nie ufałem
ludziom, a ta cała tutejsza otoczka jeszcze gorzej na mnie działała.
Wieczorem usiedliśmy w wielkiej stołówce, razem z
resztą przyjezdnych i pracowników. Tylko nieliczni się wyłamali i naprawdę
żałowałem, że my też nie jesteśmy w mniejszości. Dostaliśmy jednak ciepły
posiłek, co mnie trochę udobruchało. Słuchałem rozmowy Patryka i trenera, jak
zwykle nawet nie próbując się dołączać.
– Cześć! – Nagle coś uderzyło mnie w kark, przez co
omal nie wylądowałem twarzą w zupie.
– Adam! Dawno cię nie widziałem! – zawołał Tomasz i
wyciągnął rękę przez stół, do gościa, który brutalnie objął mnie ramieniem.
Uścisnęli sobie dłonie, dzięki czemu zostałem uwolniony.
– Witajcie, witajcie. Co tam u ciebie Seba? – Facet
o wyglądzie Indianina przypuścił atak na moje włosy.
– Weź mnie zostaw – warknąłem, odtrącając jego
dłoń. Co jak co, ale włosów zawsze będę bronił. – Gdzie się łajzo szlajałeś? –
zapytałem z ciekawością.
Adam był człowiekiem zagadką – pojawiał się i
znikał. Ogólnie zajmował się jeździectwem już od dobrych dwudziestu lat i
wszyscy go znali. Był jednym z najlepszych dżokejów, jacy chodzili po polskiej
ziemi. Można było go wynająć na daną gonitwę, pod warunkiem, że był akurat na
miejscu. Sam jeździł po kraju – i nie tylko – a tam, gdzie się pojawiał,
dostawał zlecenia. Robił co chciał, nikt mu nie mógł narzucić w jakim miejscu
ma być i którego konia wybrać. Wyróżniał się charakterem – był profesjonalny,
mimo swoich zachcianek i niezrozumiałych pobudek.
Wygląd też miał specyficzny. Ciemna karnacja, niski
wzrost, wystające kości, ciemne, długie włosy, a do tego tatuaże nie pomagały w
oparciu się złudzeniu, że ma się do czynienia z Indianinem.
– To tu, to tam. – Wzruszył ramionami i usiadł na
ławie obok mnie. – A kogo jeszcze ze sobą macie? Nie znam. – Spojrzał na
Patryka, który siedział po mojej drugiej stronie trochę zdezorientowany.
– Patryk
Okiński. – Uścisnęli dłonie przede mną. – Miło poznać.
– Tak, tak. – Mężczyzna spojrzał na trenera,
uznając, że sam nie musi się przedstawiać. – Spoko chłopak. Po co ci?
Omal nie parsknąłem śmiechem, gdy szatyn zrobił
głupią minę. Cóż. Do Adama ciężko się było przyzwyczaić. Miałem wrażenie, że
dla niego słowo granica to tylko niewidzialna przeszkoda, za którą rozciąga się
cały kosmos.
– Będzie jeździł na Gromie. – Tomasz uśmiechnął się
lekko.
– A ty na kim? – zwrócił się do mnie.
– Sarnad.
Adam uniósł brwi i nagle wyszczerzył zęby.
– Zajebisty koń! Miałem przyjemność go dosiadać
jakiś czas temu. Dzięki niemu mam kolejną wygraną na koncie.
– A ile masz? – zainteresował się Patryk.
– Jeszcze paru do półtora tysiąca brakuje. –
Zachmurzył się nieznacznie.
Szatynowi szczęka opadła, a ja roześmiałem się
głośno. Jeszcze nie widziałem u niego takiej miny. Cudowna!
– Przestań. – Chłopak szturchnął mnie w ramię i
wbił pełne podziwu spojrzenie w Adama. – A ile czasu pan już jeździ?
– W tym roku równe dwadzieścia. Dokładnie połowę
mojego życia. Późno zacząłem. – Wzruszył ramionami. – Długo tu zabawicie?
– Po jutrze wyjeżdżamy – odpowiedziałem. Odsunąłem
pusty talerz od siebie i zerknąłem na Indianina. – Wodzu, na kim jutro
jedziesz? Na szóstej gonitwie – dodałem, mając świadomość, że zwykle nie miał
jednego startu.
– Facjata, a co? – Uśmiechnął się półgębkiem. –
Wybacz, ale to dobra klacz.
– Mówisz, że nie mamy szans? – Wyszczerzyłem zęby.
– Jesteśmy w jednej drużynie i mamy ogiery.
– Przewaga kopyt nic wam nie da, jeśli zniknę wam z
oczu już na pierwszych metrach. – Oparł się o moje ramię i spojrzał na Tomasza.
– Wyszczekany się zrobił.
Trener uśmiechnął się lekko. On też skończył jeść.
Spojrzał po nas, by się upewnić, że mamy puste talerze.
– No dobra. My tu gadu gadu, a spać trzeba. – Wstał
od stołu i wyciągnął rękę do zaskoczonego Adama. – Wybacz, że tak wcześnie, ale
wiesz jak jest.
– Spoko. Przynajmniej jedni normalni, co nie piją.
– Też wstał, a za nim i my. – Ja nie wiem co się dzieje z tymi ludźmi. Za grosz
profesjonalizmu. – Dyskretnie wskazał na pijane zbiorowisko. Między innymi
dlatego nie miałem ochoty tu siedzieć. Na szczęście nikt oprócz Adama, który
też nie pije, nas nie zaczepiał. Nigdy nie jest miło odmawiać. Nie z tego
względu, że też chce się pić, a dlatego, że jest to po prostu upierdliwe.
Pożegnaliśmy się krótkimi uściskami dłoni i w
trójkę poszliśmy do hotelu.
– Chłopcy. – Tomasz zatrzymał nas przed drzwiami
pokoju mojego i Patryka. Trener miał łóżko w drugim skrzydle hotelowym.
Spojrzeliśmy na niego pytająco. – Nie ścigajcie się jutro z Adamem. Jeśli ta
klacz jest taka dobra jak mówił, to nie ma sensu ich nadwyrężać. Macie
spokojnie przebiec i tyle. – Poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się lekko.
– Chcę, żebyście tylko zobaczyli jak to jest bieg w gonitwie na tych koniach w
gonitwie. Nic więcej.
***
Jechałem na Sarnadzie do boksów startowych. Za
dwadzieścia minut miała się rozpocząć nasza gonitwa, a gniady ogier rzucał łbem
na wszystkie strony, rozglądając się niecierpliwie. Nie pomogła rozgrzewka, on
wciąż był ciekaw otoczenia w jakim się znalazł.
Próbowałem go zebrać, ale było to cholernie
ciężkie. Dopiero się trochę uspokoił, kiedy Patryk podjechał do nas na Gromie.
Coraz bardziej się denerwowałem. Nie ufałem ogierowi, gdy był tak nerwowy.
Jedynym plusem było to, że pogoda dopisała i tor był suchy, a jednocześnie
słońce nie próbowało nas spalić. Idealny dzień na wyścig.
– Spokojnie Seba – szepnął Patryk. – To ty
wywołujesz u niego nerwowość.
– Ale co mam niby zrobić? – jęknąłem z pretensją.
– Głęboki wdech. – Poklepał mnie po ramieniu i
uśmiechnął się lekko, przyjaźnie.
Zapatrzyłem się na niego. Pasowały mu nasze barwy.
O białych bryczesach już nie wspominając. Niemal jakby urodził się, by być
dżokejem. Mimo wzrostu miał do tego doskonałe predyspozycje. Charakter w tym
sporcie jest bardzo ważny.
Jego pewność siebie trochę mnie uspokoiła.
Przymknąłem oczy i odetchnąłem, rozluźniając się nieznacznie.
– Będzie dobrze. Nie musimy tego wygrać. – Parsknął
śmiechem. – Pierwszy raz ktoś mi coś takiego powiedział przed zawodami.
– Tomasz jest czasem dziwny – odpowiedziałem z
rozbawieniem. – Cóż. Dla mnie to lepiej.
– Nie lubisz zawodów? – bardziej stwierdził, niż
zapytał.
– Nie lubię tej atmosfery. – Wzruszyłem ramionami.
Zbliżaliśmy się powoli do maszyny startowej.
Raz jeszcze odetchnąłem, uspokajając się
całkowicie. Nerwówka nic mi nie da, a tylko pogorszy sytuację. Skupiłem się na równym
kroku Sarnada, jego oddechu, uszach, napinających się mięśniach. Znałem tego
konia, wiedziałem na co go stać. Pochyliłem się do jego szyi i objąłem go.
– Ufam ci – szepnąłem tak, by nikt inny nie
słyszał. Potem podniosłem się i uśmiechnąłem szeroko do Patryka. – To co? Kto
pierwszy na mecie?
– Mieliśmy się nie ścigać – zauważył.
– Z Adamem.
– Myślę, że innych też to dotyczyło. – Zaśmiał się.
– Co tam chłopaki? – usłyszeliśmy obok głos Adama.
Podjechał do mnie, z drugiej strony niż Patryk, na Facjacie. Prowadził konia
dwa metry od nas, żeby niepotrzebnie nie denerwować ogierów swoją obecnością.
Klacz miała kasztanową sierść i ładną białą gwiazdkę na czole. Zdawało mi się,
że ją poznawałem, ale nie byłem pewien skąd. Być może widziałem ją na któryś zawodach.
– Cześć Adam – zawołał Patryk, przechylając się w
siodle, by spojrzeć na mężczyznę.
– Gotowi na przegraną? – zaśmiał się Indianin w
stroju dżokejskim. Miał na sobie barwy brązowo zielone, reprezentujące stajnię
Facjaty.
– Tak. – Uśmiechnąłem się, nie widząc sensu w
kłóceniu się z nim.
– Zero ambicji – zasmucił się mężczyzna. – Czy
znajdę w Polsce godnego siebie przeciwnika? – zapytał dramatycznie i uderzył w
twarz (i toczek) dłonią, udając załamanie.
– Możesz wsiąść na Groma – wtrącił szatyn. – Uwierz
mi. Jest większym przeciwnikiem dla jeźdźca, niż inni dżokeje.
– Racja. – Skrzywił się, spoglądając na siwego. –
Miałem propozycję jazdy na nim, ale to by było bez sensu. Ta szkapa nie tyle
nie umie, co nie chce biegać. Sorry Seba, ale taka jest prawda. Wygrał wiele
wyścigów, ale to nie na moje nerwy.
Zacisnąłem usta i wbiłem wzrok przed siebie.
Dlatego właśnie nie lubiłem ludzi tutaj. Życie zmusiło ich do tego, by
traktowali konie jak towar, a nie zwierzęta. W końcu inaczej by się niczego nie
dorobili, a już po roku poszli z torbami. Ja utrzymywałem się tylko dzięki
Tomaszowi. Dla innych byłbym bezużyteczny.
Na szczęście dotarliśmy już do maszyny startowej i
pracownicy toru zaczęli wprowadzać konie do boksów. Adam poszedł na pierwszy
ogień, zostawiając mnie i Patryka samych. Założyliśmy okulary ochronne, które
wcześniej zsunęliśmy na toczki i zaczęliśmy krążyć w koło razem z pozostałymi
jeźdźcami. Mieliśmy piąty i szósty numer, więc dopiero po chwili znaleźliśmy
się w maszynie. Sarnad rozglądał się z niepokojem, zostając zamkniętym w
ciasnej klatce. Nigdy nie przepadałem za tym miejscem, bo robiło zawsze masę problemów.
Przygotowałem się psychicznie do biegu, chcąc jak
najszybciej to mieć za sobą. Nigdy nie zauważałem, kiedy ostatni koń zostanie
wprowadzony, więc byłem przygotowany na start w każdej chwili. Dookoła mnie
słychać było trzaski i rżenie koni. Jeszcze na sekundę spojrzałem na Patryka,
kiwając do niego głową, kiedy rozległ się nieprzyjemny dźwięk i boksy się
otworzyły.
Konie pognały do przodu. Tętent kopyt i wiatr
ogłuszał, zmuszając mnie do skupienia się na obrazie, który miałem przed sobą.
Nie znosiłem gogli, bo często, gdy jechałem z tyłu, brudziły się i
uniemożliwiały mi prawidłowe widzenie – jednocześnie mnie chroniły, ale o tym
zwykle w takich chwilach nie myślałem. Na razie jednak miałem wgląd na całą
sytuację. Byłem w połowie stawki, a zaraz za mną jechał Patryk. Adam zaś już
wystrzelił do przodu na prowadzenie.
Jechałem tak przez jakiś czas, by w końcu raz
jeszcze zerknąć na Patryka i krzyknąć coś. Nie miało znaczenia co, bo i tak by
mnie nie zrozumiał. Odbiłem na zewnętrzną część toru, chcąc minąć konie. Grom
ruszył za mną, po chwili zrównując się z Sarnadem. Razem spróbowaliśmy wyminąć
paru jeźdźców. Niestety zbliżaliśmy się do łuku i musieliśmy zjechać bardziej
na wewnętrzną część, by nie zostać w tyle.
Gdy wychodziliśmy z łuku na najdłuższą prostą,
skupiłem się na tym, by w odpowiednim momencie odbić na lewo na środek toru, by
już nikt nam nie przeszkodził w wyprzedzaniu.
I wtedy obok siebie zauważyłem jakiś nieoczekiwany
ruch. Grom potknął się o coś, momentalnie zostając w tyle. Obróciłem się i
zmroziło mi krew. Miałem wrażenie, że moje serce się zatrzymało. Patryk spadł
prosto pod kopyta jednego z pędzących koni.
Zakląłem głośno i szarpnąłem wodze Sarnada.
Myślałem tylko o tym, żeby chłopakowi się nic nie stało. Zaskoczony ogier
zwolnił, a po chwili pozwolił się zawrócić już w galopie. Zbliżyłem się do
Patryka i zeskoczyłem na ziemię.
Widziałem paru ludzi biegnących w naszą stronę.
Klęknąłem obok szatyna, bojąc się go ruszyć. Leżał na ziemi na boku z
zamkniętymi oczami. Na pierwszy rzut oka nic mu się nie stało oprócz utraty
przytomności i modliłem się, by tylko był oszołomiony. Spojrzałem na białe
spodnie, które nigdy nie brudził. Teraz były szare z piachu i trochę zielone od
trawy. Z pewnością już ich nie wypierze.
– Żyjesz? – zapytałem, delikatnie dotykając jego
policzka. Odpowiedziała mi cisza.
– Cofnij się – usłyszałem za sobą.
Podniosłem się i odszedłem parę kroków, do
czekającego na mnie ogiera, patrzącego na otaczających go ludzi z niemym
pytaniem. Pielęgniarze zajęli się chłopakiem, a ja wsiadłem na grzbiet konia z
myślą skierowaną w jednym kierunku. On nie może tu stać po takim wysiłku.
Ruszyłem kłusem w stronę mety z pustką w głowie. To
tak, jakbym to ja stracił przytomność, a nie Patryk. Byłem zupełnie oderwany od
rzeczywistości. Chciałem jak najszybciej dojechać do trenera, bo on
powiedziałby mi co mam zrobić.
Usłyszałem oklaski, gdy przekroczyłem linię mety i
spojrzałem z zaskoczeniem na tłum ludzi. No tak. Zatrzymałem się, gdy jeden z
uczestników spadł, to była akcja jak na filmach… Prychnąłem z konsternacją,
uświadamiając sobie jak to wygląda z ich perspektywy. Przyśpieszyłem, by
znaleźć się z dala od ich uważnych spojrzeń.
Trenera znalazłem przy samym wjeździe na tor.
Chwycił wodze Sarnada z mieszanką złości i zmartwienia w oczach.
– Jesteś debilem – oświadczył – ale porozmawiamy o
tym później. Zostaw ogiera Adamowi i idziemy do Patryka.
***
Gdy dotarliśmy do karetki, gdzie chwilowo
przetrzymali Patryka, był on już przytomny i wykłócał się z medykami, że idzie
do domu. Oczywiście nikt go nie puścił, bo dom ma w Gdańsku, a to dobre
kilkaset kilometrów stąd.
– Nie róbcie ze mnie debila – warknął. Miał na
sobie jedynie bluzkę z krótkim rękawem. Bluzę i ochraniacz musieli mu ściągnąć
wcześniej.
Nagle zauważył mnie i chciał się podnieść, co
uniemożliwił mu facet z personelu medycznego.
– Niech pan się uspokoi. Może mieć pan wstrząs
mózgu – warknął już nie źle zirytowany.
– Seba, wytłumacz panom, że miałem na myśli hotel,
a nie Gdańsk, bo chyba czegoś tu nie rozumieją! – zawołał Patryk ze złością,
gdy stanąłem przed karetką.
– Zamknij się idioto. – Wszyscy jak jeden mąż
spojrzeli na mnie z zaskoczeniem. – Co mu jest?
– Musimy zabrać go do szpitala – oznajmiła
dziewczyna, stojąca najbliżej mnie. Była ubrana na czerwono, jak wszyscy z
personelu medycznego.
– Nie odpowiedziała pani na moje pytanie. –
Uniosłem brwi.
– Sebastian, nie bądź złośliwy – upomniał mnie
trener. – Jedźcie, a my dojedziemy taksówką.
Odciągnął mnie na bok i wyciągnął komórkę, by
zadzwonić po samochód.
– Ja was mogę zawieźć. – Aż podskoczyłem ze
strachu, gdy Adam stanął obok nas, a ja nawet nie słyszałem jego kroków. –
Spokojnie młody.
Zachciało mi się ryczeć. Emocje tego dnia mnie
wykończyły. Najpierw stres związany z gonitwą, całą otoczką wokół zbiera mi się
od wczoraj, a teraz jeszcze upadek Patryka i strach o niego. Po co zabierają go
do szpitala?
– A co zrobiłeś z Sarnadem? – zapytałem, zaczynając
się martwić i o konie.
– Moja córka się nim zajęła. – Mrugnął do mnie. –
To dobra dziewczyna, nie musisz się martwić o swojego konia. Jeszcze trochę go
rozchodzi i zaprowadzi do boksu.
– A co z Gromem? Nawet nie widziałem gdzie zwiał… –
przypomniało mi się nagle. Wszyscy o nim jakby zapomnieli.
– Został złapany jakiś czas temu i jest już w
boksie. – Klepnął mnie w ramię. – To jak, zawieźć was?
– Jeśli możesz, będę wdzięczny… – westchnął trener.
– Dobra. To do którego szpitala?
Otworzyłem szerzej oczy i pobiegłem w stronę
jadącej karetki.
– Proszę zaczekać! – Wrzasnąłem na całe gardło. Na
szczęście nie zdążyli jeszcze dobrze wyjechać z parkingu, gdy dopadłem do drzwi
samochodu od strony kierowcy. – Do jakiego szpitala jedziecie?
***
Na szczęście szybko wypisali Patryka ze szpitala. Z
początku podejrzewali u niego wstrząs mózgu, jednak po badaniach wykluczyli tą
możliwość. Dziwiłem się temu, w końcu siła uderzenia pozbawiła go przytomności,
ale nie wnikałem. Sam na jego miejscu nie chciałbym zostać w szpitalu.
Gdy emocje opadły, trener przypomniał sobie o
czymś.
– Seba. Dlaczego do cholery zatrzymałeś się, gdy Patryk
spadł? – zapytał w miarę spokojnym tonem. Siedzieliśmy przy łóżku szatyna,
który spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
– Co zrobiłeś? – zdziwił się.
– Jak zobaczył, że zleciałeś, zmusił Sarnada do
zawrócenia i poleciał do ciebie – wyjaśnił Tomasz. – To niedorzeczne! Jest duże
prawdopodobieństwo, że któryś z was spadnie na Wielkiej Pardubickiej! Tam też
zrezygnujecie z dalszej jazdy?! – rzucił ze złością. – Nie po to wystawiam dwa
konie, byście później odwalali coś takiego!
Zacisnąłem usta i odwróciłem wzrok. Patryk nadal
patrzył na mnie z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy.
– No co? – westchnąłem. – Nie myślałem co robię…
– Później widocznie też nie – zauważył trener. –
Trzeba było tam już zostać, a nie przejeżdżać przez metę.
– Jechałem do ciebie, a nie do mety – warknąłem i
wstałem z miejsca. – Idę się przejść.
Wyszedłem z pokoju z szumem w głowie. Byłem zły na
trenera, że wytykał mi zatrzymanie się. Przecież nie mieliśmy się ścigać na
serio, dotarcie do mety nie było warte… No… Bałem się o Patryka. Przeraził mnie
ten upadek i nie darowałbym sobie, gdybym się wtedy nie zatrzymał. Być może na
Pardubickiej też tak będzie… A może przede wszystkim na niej. Tam ludzie giną…
– Przepraszam – mruknąłem i nie patrząc kim była
ta osoba, poszedłem dalej. Przechodząc przez korytarze, w końcu znalazłem
miejsce, gdzie mógłbym usiąść. Była to prosta ławka, postawiona przy dużym
oknie. Opadłem na nią i zakryłem dłońmi twarz.
Dzisiejszy dzień dał mi mocno w kość. To wszystko
mieszało się w jeden wielki bajzel, który musiałem jakoś ogarnąć. Wiedziałem,
że zaczyna mi zależeć na Patryku. To było silniejsze ode mnie. W końcu był
przystojnym gejem, który mieszka pokój obok i pomaga mi codziennie. To
normalne, że zacząłem coś do niego czuć. Nigdy, kurwa, nie miałem szans na
związek. Nie mogę się obwiniać za to, że potrzebuję miłości. Jednak od Patryka
jej nie dostanę, z tym też muszę się pogodzić.
Nagle zadzwoniła moja komórka. Automatycznie
wyciągnąłem ją z kieszeni dżinsów i odebrałem, wbijając wzrok w sufit.
– Halo? – mruknąłem z niechęcią.
– Sebastian? – usłyszałem słaby głos po drugiej
stronie. – Przepraszam, że do ciebie dzwonię… – urwał, a ja dopiero teraz
zorientowałem się, że to Daniel.
– Nic się nie stało – zapewniłem szybko. – Co jest?
Słabo brzmisz. – Poczułem ukłucie w klatce piersiowej. Dawno się nie odzywał, a
teraz… Miałem same czarne scenariusze w głowie.
– Ja… Nie wiem… Tyle rzeczy się na mnie zwaliło, a
nie miałem gdzie zadzwonić… Cholera… Przepraszam, że ci truję… To bez sensu…
Usłyszałem skrzypnięcie w słuchawce i jakiś szum.
– Gdzie jesteś?
– Na balkonie w moim mieszkaniu. – Westchnął.
– Okej… To co się stało?
– Zachorowałem – brzmiała odpowiedź, a mi coś
ugrzęzło w gardle. – I straciłem pracę.
– Przyjechać do ciebie? – zapytałem bez wahania.
Daniel nie był osobą, która przyznawała się do porażki, albo złego
samopoczucia. Jeśli to robił, podejrzewałem, że jest naprawdę źle.
– Co? – zdziwił się. – Nie… – Znowu zaklął. – Tak,
przyjedź do mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz