Ostatnie tygodnie
przed wyjazdem do Pardubic spędziliśmy na trenowaniu skoków i wytrzymałości
koni. Także pierwszy raz, odkąd dowiedziałem się o wyścigu, zajrzałem na stronę
internetową toru. I muszę powiedzieć, że mnie to przeraziło.
Fakt. Wiedziałem,
że to jest jedna z najtrudniejszych gonitw świata. Fakt. Zdawałem sobie sprawę,
że jest karkołomna. Fakt. Powinienem o wiele wcześniej się tym zainteresować,
ale mój cholerny olewatorski charakter nie zapalił wcześniej czerwonej lampki.
A nieczęsto interesowałem się wiadomościami, czy grzebałem w Internecie.
Ta gonitwa to rzeź, a nie bieg!
Studiowałem po kolei każdą przeszkodę blednąc coraz
bardziej. Zaufałem Tomaszowi, myślałem, że wie co robi, że ma świadomość moich
ograniczeń i nie spróbuje ich nagiąć. Nigdy tego nie robił. A teraz, gdy
straciłem czujność, on postanowił wykorzystać mnie w najgorszy możliwy sposób.
Nie mogłem mu teraz odmówić. Miałem związane ręce, musiałem wziąć w tym udział.
Tak. Z pewnością jest to ostatni raz, gdy godzę się
na zawody. Później odchodzę. Mam dość.
Czy dałem coś po sobie znać, że mi nie pasuje? Nie.
Ani trener, ani Patryk nie zdawali sobie sprawy, że nagle mnie olśniło w czym
biorę udział. Nie musieli wiedzieć. Pojadę w tym wyścigu. Jednak jeśli coś
stanie się Sarnadowi, nigdy sobie tego nie wybaczę. Już lepiej, żebym ja
zginął.
***
Późnym wieczorem piątego września dotarliśmy do
Pardubic. Z Patrykiem wprowadziliśmy Groma i Sarnada do wynajętych boksów,
podczas gdy trener dogrywał formalności.
Rozglądałem się po ogromnej stajni z
zaciekawieniem. Wiedziałem, że nie jest jedyną w tym ośrodku, ale nie znałem
ich dokładniej liczby. Teraz było już późno, żeby samemu to sprawdzić, a
zapytać nie było kogo. Byliśmy jedynymi ludźmi w zasięgu wzroku. Chociaż nie
robiło to zbytniej różnicy, bo nie znałem czeskiego.
Na pierwszy rzut oka widać było, że niedawno
wyremontowali obiekt. Nowo pomalowana stajnia, niezacinające się przesuwane
drzwi boksów i czystość wkoło dawało naprawdę wspaniały efekt. Było
profesjonalnie, co bardzo mi się podobało. Miałem nadzieję, że nie zawiodę się
też na jakości zawodów. A przede wszystkim na bezpieczeństwie.
– Chodź do auta – powiedziałem do Patryka zmęczonym
głosem. Nasze ogiery miały zapewnione czystość, wodę i jedzenie. Tyle mi
wystarczyło na tę chwilę. – Zasypiam na stojąco…
– No. Droga była straszna. – Szatyn zamknął boks
Groma, objął mnie ramieniem za szyję i wyszliśmy razem na dziedziniec.
Ciemność nocy rozjaśniały liczne lampy, które
nadawały temu miejscu specyficzny klimat. Trochę jak w horrorach. Zawsze miałem
wrażenie, że tory i stajnie wyglądają upiornie, gdy nie ma w nich ruchu.
Wsiedliśmy
do auta (na szczęście wcześniej wziąłem od Tomasza kluczyki – mogłem już
przewidzieć, że się zagada) i oparliśmy się o siebie, czekając aż trener
łaskawie przyjdzie z powrotem. Ogólnie nie powinniśmy przyjeżdżać tak późno.
Zakwaterowanie mieliśmy do osiemnastej, jednak korki na drodze uniemożliwiły
nam dojazd na czas. Tomasz musiał uprzedzić, że się spóźnimy i miałem niezły
ubaw z jego czeskiego. Bardziej to brzmiało jakby mówił jakąś dziwną gwarą
polską… No ale ważne, że w końcu się dogadał.
– Seba. – Odzyskując świadomość, poczułem dotyk na
udzie. Nawet się nie zorientowałem, kiedy zasnąłem. – Jesteśmy na miejscu –
poinformował Patryk. – Wstawaj.
– Mhm – mruknąłem.
– No już. Tu też jesteśmy spóźnieni. Mam dość
tłumaczenia… – westchnął trener i wysiadł z auta.
Okazało się, że jesteśmy już pod hotelem, a
przyczepa do przewozu koni tajemniczo znikła. Pewnie zostawili ją gdzieś przy
stajni.
Pokój… A raczej małe mieszkanie, które wynajęliśmy
w tak zwanym hotelu, składał się z trzech pomieszczeń. Sypialni z trzema
łóżkami. Kuchni, jadalni i salonu w jednym. I łazienki. Było domowo i
przytulnie, ale przede wszystkim tanio i w miarę blisko toru. Miałem tu spędzić
z Patrykiem najbliższy miesiąc, a trener miał jechać do Polski zaraz po
kwalifikacjach. Trochę bawiło mnie, że nawet nie brał pod uwagę tego, że się
nie zakwalifikujemy do gonitwy.
– Padam – westchnąłem i tak jak stałem, walnąłem się
na najbliższe łóżko, gdy znaleźliśmy się w sypialni. Nic mnie tak nie wykańcza
jak jazda autem.
– Byś chociaż zmienił ubrania. – Zaśmiał się Patryk
i usiadł na posłaniu naprzeciw mojego. Trener zaś rzucił swoją torbę na te
najdalsze i już jedyne wolne łóżko.
– Czyste jest. – Spojrzałem na niego, wyginając się
przy tym mocno. – W ogóle wziąłeś swój strój dżokejski?
Chłopak nagle otworzył szerzej oczy i usta, robiąc
tak zabawną minę, że dostałem głupawki. Zapomniał, wiedziałem już wcześniej i
zastanawiałem się, kiedy sobie przypomni. Jeszcze w domu zauważyłem, że
zostawił ubrania, więc spakowałem je do swojej torby. Aż miałem ochotę sam
sobie przybić piątkę, widząc przerażenie jakie wywołały w nim moje słowa.
– Nie zabrałeś tego?! – Trener spojrzał na chłopaka
z niedowierzaniem.
– Ja… – Zacisnął usta i jęknął. – Można to uszyć,
albo coś…?
Opanowując powoli śmiech, podniosłem się i zacząłem
grzebać w swojej torbie. Po chwili rzuciłem zgubą w chłopaka.
– Jesteś mi winien przysługę – powiedziałem z
uśmiechem. Kątem oka zauważyłem, że trener prycha z rozbawieniem. On też miał
dość tego dnia. A może przede wszystkim on, w końcu wszystko nam załatwiał.
– Boże… Dzięki, Seba… – jęknął Patryk. – Na śmierć
zapomniałem.
– Do usług – prychnąłem i znowu walnąłem się na
łóżko. Skopałem buty ze stóp i zawinąłem się w świeżą pościel. – A teraz
dobranoc.
***
Nad ranem obudził mnie pocałunek. Mruknąłem coś
niewyraźnie, wtulając się w ciało obok mnie. Przez ostatnie tygodnie
przyzwyczaiłem się, że śpię z Patrykiem…
Zaraz. Ale my nie jesteśmy w domu.
Zerwałem się gwałtownie z miejsca i rozejrzałem po
jasnym pokoju. Pomarańczowe ściany oświetlone słońcem raziły mnie
niemiłosiernie. Rozluźniłem się, gdy dostrzegłem, że trenera nie ma w sypialni.
– Oszalałeś? – syknąłem cicho. – Gdzie Tomasz?
– Wyszedł. Spokojnie. – Patryk uniósł kąciki ust w
górę i pociągnął mnie na materac. – Musiał coś załatwić… – Odrzucił kołdrę na
ziemię i wsunął się na mnie.
– Może zaraz wrócić – powiedziałem już normalnym
tonem. – Nie przesadzaj…
Zostałem jednak jawnie zignorowany i uciszony
pocałunkiem. Język chłopaka wdarł się między moje usta. Sapnąłem cicho, czując
jak moje ciało mnie zdradza, pokazując pożądanie na policzkach i w kroczu.
Od naszego pierwszego razu kochaliśmy się
codziennie i chcąc nie chcąc (no może bardziej chcąc) przyzwyczaiłem się do
tego. Oboje mieliśmy jednak świadomość, że teraz musimy przystopować. A
przynajmniej do czasu, gdy trener będzie w Pardubicach.
– Patryk, nie – westchnąłem, gdy jego dłonie
zawędrowały pod moją koszulę, której wczoraj wieczorem nie zdjąłem. On, w
przeciwieństwie do mnie, nie był tak leniwy i miał na sobie piżamę.
– Co nie? – droczył się, przesuwając dłoń w dół i
łapiąc z wyczuciem mojego penisa. W tym momencie już wiedział, że nie jestem
obojętny na jego poczynania.
Gdy zaczął mnie powoli pieścić, poddałem się temu
całkowicie, rozluźniając się i wzdychając. Trudno. Najwyżej usłyszymy jak
będzie wchodził…
I jak na złość drzwi trzasnęły.
Patryk zerwał się gwałtownie i kucnął przy swojej
torbie, niby chcąc szukać ubrań na dzisiaj. Ja zaś naciągnąłem na siebie
pościel i przewróciłem się na bok, czując przyjemne mrowienie w dolnych
częściach ciała. Uch. Jak ja go nienawidzę…
– Wstaliście już? – zapytał trener, wchodząc do
pokoju. Oboje spojrzeliśmy na niego. Miał na sobie typowy dla siebie strój…
kowbojski – matko, trzymaj mnie – a w ręku siatkę z pieczywem.
– Ta – mruknąłem trochę zbyt bardzo zachrypniętym
głosem. – Już wstaję.
– No ja myślę. Kupić, kupiłem, ale robić wam
śniadania nie będę – powiedział i ruszył do kuchni.
– Coś załatwić? – prychnąłem w stronę Patryka, a w
odpowiedzi dostałem wzruszenie ramion.
Zanim zdążył cokolwiek zrobić, ja wziąłem ze sobą
całą torbę i zamknąłem się w łazience. Usłyszałem jeszcze z pokoju ciche
przekleństwo. Ma za swoje, pomyślałem z satysfakcją. Jeśli chce, może paradować
przed Tomaszem z erekcją.
***
Te kilka dni do dziewiątego września minęły nam
dość spokojnie. Z niczym się nie spieszyliśmy, jadąc rano do stajni i też nic
nie goniło nas, żeby wracać. Z Patrykiem jedyne zadanie jakie mieliśmy do
wykonania, to sprzątnięcie boksów naszych koni i trening. Jedzenie dostawały od
kogoś z pracowników, więc o to nie musieliśmy się martwić.
Za to zmartwieniem były nasze posiłki. Już
pierwszego dnia dostrzegłem, że ani trener, ale szatyn nie potrafią gotować.
Ba. Oni nawet chleba nie ukroją prosto. Koszmar. Widząc ich poczynania, już po
pół godzinie wywaliłem ich z kuchni i od tamtej pory to ja szykowałem żarcie.
Na szczęście obyło się bez głupich komentarzy, których spodziewałem się ze
strony Patryka. Miałem wrażenie, że jest na mnie obrażony, bo od pierwszego
poranka w hotelu nie dotknął mnie ani razu. Brakowało mi tego, ale nie chciałem
się dopominać. Wiedziałem, że później chciałbym coraz więcej, a nie mogliśmy
sobie pozwolić na wpadkę.
W każdym razie
dziewiątego września nieuchronnie i najbardziej jak się da nieodpowiedzialnie
wylądowałem z Sarnadem na torze w Pardubicach, by dzięki temu niespełna
dziesięciominutowego biegu dostać kwalifikacje na jedną z najtrudniejszych
gonitw świata. Teraz miałem pokonać jedynie część tego, co czekałoby mnie za
miesiąc, gdybym nie spadł i utrzymał się chociaż w połowie stawki.
Mógłbym spaść,
pomyślałem, jadąc na gniadoszu. Kręciłem się przed linią startu razem z innymi
dżokejami i ich wierzchowcami, biorącymi udział w dzisiejszej gonitwie,
czekając aż organizatorzy dadzą nam sygnał, by się przygotować. Tu, na
szczęście, nie było żadnych maszyn i cholernej technologii, których nie
cierpiałem.
– Sebastian! –
zawołał Patryk, wyrywając mnie z zamyślenia. Uderzył mnie w ramię, gdy
podjechał wystarczająco blisko. – Ocknij się. Co jest?
– Nic –
mruknąłem, spoglądając na jego skupiony wyraz twarzy. W przeciwieństwie do
mnie, chciał wygrać. Nagle przypomniał mi się powód, dla którego tu był. To
tutaj zginęła jego matka. – Dobrze się czujesz? – zapytałem z obawą. Może jego
wcześniejsze zachowanie było z tym związane?
– Nie lepiej niż
zwykle przed startem. – Wzruszył ramionami i poklepał Groma po boku. – Ale on
mi pomaga. Widzimy się na mecie, nie? – Uśmiechnął się zbyt nerwowo jak na
siebie.
– Pewnie.
Powodzenia. – Na sekundę ścisnąłem jego dłoń i wbiłem wzrok w kobietę, która
miała puścić sznur, rozciągnięty przez całą szerokość toru.
Po raz pierwszy
nie czułem presji. Masę obcych ludzi patrzyło na nas zza ogrodzenia, a kamery
nagrywały nasze poczynania. Następne minuty miały zdecydować o mojej
przyszłości, a ja miałem to wszystko gdzieś. Nie będę celowo tego psuł,
pomyślałem, ale nie będę też temu pomagał.
W końcu
zobaczyliśmy jak kobieta wchodzi na podest, trzymając w ręku czerwoną flagę i sznur.
Przymknąłem na sekundę oczy, skupiając się na tym, co mnie za chwilę czeka.
Byłem gotowy jak jeszcze nigdy w życiu. To ode mnie zależy, czy Sarnad dobrze i
bezpiecznie pokona każdą przeszkodę na ponad czterokilometrowej trasie. Nie
było już odwrotu.
Wbiłem wzrok w
powiewającą flagę. Ustawiłem się wraz z innymi przodem do startu. Gdy flaga
opadnie, ruszamy – powtarzałem sobie w myślach.
W sumie nawet nie
musiałem tego robić, bo gdy tylko dostaliśmy sygnał, a sznur opadł, konie
ruszyły, a Sarnad wraz z nimi. Pierwsze przeszkody każdy pokonał bez problemu.
Mogłem to stwierdzić, bo byłem na samym końcu. Grom jedynie majaczył się gdzieś
przede mną, co chwilę zasłaniany przez któregoś z naszych przeciwników.
Co jak co, ale start zawaliłem i byłem zmuszony
jechać za stadem koni, nie mając za bardzo jak przecisnąć się do przodu. Nie
żeby mi to przeszkadzało.
Moja sytuacja
zmieniła się dopiero na jednej z przeszkód o nazwie „irlandzka ława”, czyli
wale o wysokości dwóch metrów na naszej drodze. Jeden z jeźdźców przede mną
zachwiał się, gdy jego koń wskoczył na wzniesienie. Szarpnąłem Sarnada, by
zwolnił i skręcił w bok. I całe szczęście, bo nieszczęśnik wylądowałby zaraz
pod jego kopytami. Dopiero wtedy postanowiłem wyprzedzić parę koni. Nie
chciałem być narażony na każdą osobę, która zleci z siodła. Przestałem hamować
Sarnada, pozwalając mu dołączyć do pędzącego Groma. Udało się to dopiero po
dwóch kolejnych przeszkodach. Spojrzeliśmy na siebie z Patrykiem.
Tak. Tu mogliśmy się utrzymać. Teraz ważne, żeby nie
zlecieć. Nie chcieliśmy popędzać koni bardziej, bo przed nami nie było nawet
połowy trasy, a pole piachu, na które właśnie wjechaliśmy, nie było czymś, co
nasze konie znały. Sarnad nawet zmylił krok, zaskoczony, jednak szybko się
opanował.
Pokonywaliśmy kolejne metry i przeszkody, a ja
zaczynałem wierzyć, że mi się uda. Że to wcale nie jest takie trudne jak
wszyscy opowiadali. Sarnad spisywał się znakomicie, reagując na każde moje
skinienie. Mój mózg pracował intensywnie, wybierając najlepszą drogę dla konia,
a serce mocno biło w piersi, sprawiając, że adrenalina krążyła w żyłach równym,
silnym rytmem. Nie czułem bólu mięśni, ani niepewności. Ufałem ogierowi, a on
odpowiadał mi tym samym. To było niesamowite. Jakbym był z moim wierzchowcem
jednym ciałem. Jakbym potrafił latać.
Pod koniec trasy wstąpił we mnie inny człowiek. Nie
starczało mi to, co teraz miałem. Sarnada było stać na wygraną i postanowiłem
po nią sięgnąć. Przecież czułem przez cały ten czas, że hamuję ogiera.
– Teraz! – krzyknąłem do Patryka i przed ostatnią
przeszkodą przyśpieszyłem, odbijając na zewnętrzną. Nie wiedziałem, czy chłopak
podążył za mną, ale w tym momencie niewiele mnie to obchodziło.
Sarnad ochoczo wyrwał do przodu, wydłużając krok.
To był koń stworzony do wyścigów, do prędkości. Miał to, czego mi brakowało.
Wolę walki. Postanowiłem to wykorzystać, pozwalając mu przejąć stery.
I to był błąd.
Przeskoczyliśmy ostatnią przeszkodę jako piąta
para, a w chwili lądowania poczułem szarpnięcie. Sarnad stracił równowagę.
Uwielbiacie nas torturować. Źli autorzy. Niedobrzy autorzy. Podoba mi się klimat tego opowiadania. Marzyło mi się opowiadanie ze zwierzętami w znaczącej roli. Tutaj to dostaje;). Mam nadzieje, że aż tak dużo dram przed końcem jeszcze nie będzie.No nic, to ja niezaspokojony czekam na następny rozdział:D. Weny !
OdpowiedzUsuńW niektórych momentach wprost nie sposób nie przerwać. xD
UsuńCo do dram, to się okaże. Wielka Pardubicka, ale i kwalifikacje do niej są bardzo trudne i ryzykowne. Wszystko teraz leży w kopytach Sarnada.
Dzięki za komentarz! Pozdrawiam serdecznie :)
Czytałam ten rozdział w taaakim napięciu, no po prostu wiedziałam, że stanie się coś złego. Rozdział przecudowny, do tej pory cała drżę ;-) Podoba mi się twój styl pisania taki lekki i przyjemny. Czytając twoje opowiadanie sama mam ochotę wyjechać na wieś i wsiąść na konia, a pisze ci to 100% dziewczyna z miasta xD
OdpowiedzUsuńŻyczę weny i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :)
Och, ta chęć wyjazdu to najlepszy komplement! Dziękuję :D I polecam jazdę konną. Z doświadczenia wiem, że nie zawsze trzeba wychodzić poza granice miasta, by znaleźć świetne stajnie.
UsuńPozdrawiam serdecznie :)