26 października 2016

[17] Gonitwa


                Ostatnie tygodnie przed wyjazdem do Pardubic spędziliśmy na trenowaniu skoków i wytrzymałości koni. Także pierwszy raz, odkąd dowiedziałem się o wyścigu, zajrzałem na stronę internetową toru. I muszę powiedzieć, że mnie to przeraziło.
                Fakt. Wiedziałem, że to jest jedna z najtrudniejszych gonitw świata. Fakt. Zdawałem sobie sprawę, że jest karkołomna. Fakt. Powinienem o wiele wcześniej się tym zainteresować, ale mój cholerny olewatorski charakter nie zapalił wcześniej czerwonej lampki. A nieczęsto interesowałem się wiadomościami, czy grzebałem w Internecie.
Ta gonitwa to rzeź, a nie bieg!
Studiowałem po kolei każdą przeszkodę blednąc coraz bardziej. Zaufałem Tomaszowi, myślałem, że wie co robi, że ma świadomość moich ograniczeń i nie spróbuje ich nagiąć. Nigdy tego nie robił. A teraz, gdy straciłem czujność, on postanowił wykorzystać mnie w najgorszy możliwy sposób. Nie mogłem mu teraz odmówić. Miałem związane ręce, musiałem wziąć w tym udział.
Tak. Z pewnością jest to ostatni raz, gdy godzę się na zawody. Później odchodzę. Mam dość.
Czy dałem coś po sobie znać, że mi nie pasuje? Nie. Ani trener, ani Patryk nie zdawali sobie sprawy, że nagle mnie olśniło w czym biorę udział. Nie musieli wiedzieć. Pojadę w tym wyścigu. Jednak jeśli coś stanie się Sarnadowi, nigdy sobie tego nie wybaczę. Już lepiej, żebym ja zginął.
***

Późnym wieczorem piątego września dotarliśmy do Pardubic. Z Patrykiem wprowadziliśmy Groma i Sarnada do wynajętych boksów, podczas gdy trener dogrywał formalności.
Rozglądałem się po ogromnej stajni z zaciekawieniem. Wiedziałem, że nie jest jedyną w tym ośrodku, ale nie znałem ich dokładniej liczby. Teraz było już późno, żeby samemu to sprawdzić, a zapytać nie było kogo. Byliśmy jedynymi ludźmi w zasięgu wzroku. Chociaż nie robiło to zbytniej różnicy, bo nie znałem czeskiego.
Na pierwszy rzut oka widać było, że niedawno wyremontowali obiekt. Nowo pomalowana stajnia, niezacinające się przesuwane drzwi boksów i czystość wkoło dawało naprawdę wspaniały efekt. Było profesjonalnie, co bardzo mi się podobało. Miałem nadzieję, że nie zawiodę się też na jakości zawodów. A przede wszystkim na bezpieczeństwie.
– Chodź do auta – powiedziałem do Patryka zmęczonym głosem. Nasze ogiery miały zapewnione czystość, wodę i jedzenie. Tyle mi wystarczyło na tę chwilę. – Zasypiam na stojąco…
– No. Droga była straszna. – Szatyn zamknął boks Groma, objął mnie ramieniem za szyję i wyszliśmy razem na dziedziniec.
Ciemność nocy rozjaśniały liczne lampy, które nadawały temu miejscu specyficzny klimat. Trochę jak w horrorach. Zawsze miałem wrażenie, że tory i stajnie wyglądają upiornie, gdy nie ma w nich ruchu.
 Wsiedliśmy do auta (na szczęście wcześniej wziąłem od Tomasza kluczyki – mogłem już przewidzieć, że się zagada) i oparliśmy się o siebie, czekając aż trener łaskawie przyjdzie z powrotem. Ogólnie nie powinniśmy przyjeżdżać tak późno. Zakwaterowanie mieliśmy do osiemnastej, jednak korki na drodze uniemożliwiły nam dojazd na czas. Tomasz musiał uprzedzić, że się spóźnimy i miałem niezły ubaw z jego czeskiego. Bardziej to brzmiało jakby mówił jakąś dziwną gwarą polską… No ale ważne, że w końcu się dogadał.
– Seba. – Odzyskując świadomość, poczułem dotyk na udzie. Nawet się nie zorientowałem, kiedy zasnąłem. – Jesteśmy na miejscu – poinformował Patryk. – Wstawaj.
– Mhm – mruknąłem.
– No już. Tu też jesteśmy spóźnieni. Mam dość tłumaczenia… – westchnął trener i wysiadł z auta.
Okazało się, że jesteśmy już pod hotelem, a przyczepa do przewozu koni tajemniczo znikła. Pewnie zostawili ją gdzieś przy stajni.
Pokój… A raczej małe mieszkanie, które wynajęliśmy w tak zwanym hotelu, składał się z trzech pomieszczeń. Sypialni z trzema łóżkami. Kuchni, jadalni i salonu w jednym. I łazienki. Było domowo i przytulnie, ale przede wszystkim tanio i w miarę blisko toru. Miałem tu spędzić z Patrykiem najbliższy miesiąc, a trener miał jechać do Polski zaraz po kwalifikacjach. Trochę bawiło mnie, że nawet nie brał pod uwagę tego, że się nie zakwalifikujemy do gonitwy.
– Padam – westchnąłem i tak jak stałem, walnąłem się na najbliższe łóżko, gdy znaleźliśmy się w sypialni. Nic mnie tak nie wykańcza jak jazda autem.
– Byś chociaż zmienił ubrania. – Zaśmiał się Patryk i usiadł na posłaniu naprzeciw mojego. Trener zaś rzucił swoją torbę na te najdalsze i już jedyne wolne łóżko.
– Czyste jest. – Spojrzałem na niego, wyginając się przy tym mocno. – W ogóle wziąłeś swój strój dżokejski?
Chłopak nagle otworzył szerzej oczy i usta, robiąc tak zabawną minę, że dostałem głupawki. Zapomniał, wiedziałem już wcześniej i zastanawiałem się, kiedy sobie przypomni. Jeszcze w domu zauważyłem, że zostawił ubrania, więc spakowałem je do swojej torby. Aż miałem ochotę sam sobie przybić piątkę, widząc przerażenie jakie wywołały w nim moje słowa.
– Nie zabrałeś tego?! – Trener spojrzał na chłopaka z niedowierzaniem.
– Ja… – Zacisnął usta i jęknął. – Można to uszyć, albo coś…?
Opanowując powoli śmiech, podniosłem się i zacząłem grzebać w swojej torbie. Po chwili rzuciłem zgubą w chłopaka.
– Jesteś mi winien przysługę – powiedziałem z uśmiechem. Kątem oka zauważyłem, że trener prycha z rozbawieniem. On też miał dość tego dnia. A może przede wszystkim on, w końcu wszystko nam załatwiał.
– Boże… Dzięki, Seba… – jęknął Patryk. – Na śmierć zapomniałem.
– Do usług – prychnąłem i znowu walnąłem się na łóżko. Skopałem buty ze stóp i zawinąłem się w świeżą pościel. – A teraz dobranoc.
***

Nad ranem obudził mnie pocałunek. Mruknąłem coś niewyraźnie, wtulając się w ciało obok mnie. Przez ostatnie tygodnie przyzwyczaiłem się, że śpię z Patrykiem…
Zaraz. Ale my nie jesteśmy w domu.
Zerwałem się gwałtownie z miejsca i rozejrzałem po jasnym pokoju. Pomarańczowe ściany oświetlone słońcem raziły mnie niemiłosiernie. Rozluźniłem się, gdy dostrzegłem, że trenera nie ma w sypialni.
– Oszalałeś? – syknąłem cicho. – Gdzie Tomasz?
– Wyszedł. Spokojnie. – Patryk uniósł kąciki ust w górę i pociągnął mnie na materac. – Musiał coś załatwić… – Odrzucił kołdrę na ziemię i wsunął się na mnie.
– Może zaraz wrócić – powiedziałem już normalnym tonem. – Nie przesadzaj…
Zostałem jednak jawnie zignorowany i uciszony pocałunkiem. Język chłopaka wdarł się między moje usta. Sapnąłem cicho, czując jak moje ciało mnie zdradza, pokazując pożądanie na policzkach i w kroczu.
Od naszego pierwszego razu kochaliśmy się codziennie i chcąc nie chcąc (no może bardziej chcąc) przyzwyczaiłem się do tego. Oboje mieliśmy jednak świadomość, że teraz musimy przystopować. A przynajmniej do czasu, gdy trener będzie w Pardubicach.
– Patryk, nie – westchnąłem, gdy jego dłonie zawędrowały pod moją koszulę, której wczoraj wieczorem nie zdjąłem. On, w przeciwieństwie do mnie, nie był tak leniwy i miał na sobie piżamę.
– Co nie? – droczył się, przesuwając dłoń w dół i łapiąc z wyczuciem mojego penisa. W tym momencie już wiedział, że nie jestem obojętny na jego poczynania.
Gdy zaczął mnie powoli pieścić, poddałem się temu całkowicie, rozluźniając się i wzdychając. Trudno. Najwyżej usłyszymy jak będzie wchodził…
I jak na złość drzwi trzasnęły.
Patryk zerwał się gwałtownie i kucnął przy swojej torbie, niby chcąc szukać ubrań na dzisiaj. Ja zaś naciągnąłem na siebie pościel i przewróciłem się na bok, czując przyjemne mrowienie w dolnych częściach ciała. Uch. Jak ja go nienawidzę…
– Wstaliście już? – zapytał trener, wchodząc do pokoju. Oboje spojrzeliśmy na niego. Miał na sobie typowy dla siebie strój… kowbojski – matko, trzymaj mnie – a w ręku siatkę z pieczywem.
– Ta – mruknąłem trochę zbyt bardzo zachrypniętym głosem. – Już wstaję.
– No ja myślę. Kupić, kupiłem, ale robić wam śniadania nie będę – powiedział i ruszył do kuchni.
– Coś załatwić? – prychnąłem w stronę Patryka, a w odpowiedzi dostałem wzruszenie ramion.
Zanim zdążył cokolwiek zrobić, ja wziąłem ze sobą całą torbę i zamknąłem się w łazience. Usłyszałem jeszcze z pokoju ciche przekleństwo. Ma za swoje, pomyślałem z satysfakcją. Jeśli chce, może paradować przed Tomaszem z erekcją.
***

Te kilka dni do dziewiątego września minęły nam dość spokojnie. Z niczym się nie spieszyliśmy, jadąc rano do stajni i też nic nie goniło nas, żeby wracać. Z Patrykiem jedyne zadanie jakie mieliśmy do wykonania, to sprzątnięcie boksów naszych koni i trening. Jedzenie dostawały od kogoś z pracowników, więc o to nie musieliśmy się martwić.
Za to zmartwieniem były nasze posiłki. Już pierwszego dnia dostrzegłem, że ani trener, ale szatyn nie potrafią gotować. Ba. Oni nawet chleba nie ukroją prosto. Koszmar. Widząc ich poczynania, już po pół godzinie wywaliłem ich z kuchni i od tamtej pory to ja szykowałem żarcie. Na szczęście obyło się bez głupich komentarzy, których spodziewałem się ze strony Patryka. Miałem wrażenie, że jest na mnie obrażony, bo od pierwszego poranka w hotelu nie dotknął mnie ani razu. Brakowało mi tego, ale nie chciałem się dopominać. Wiedziałem, że później chciałbym coraz więcej, a nie mogliśmy sobie pozwolić na wpadkę.
                W każdym razie dziewiątego września nieuchronnie i najbardziej jak się da nieodpowiedzialnie wylądowałem z Sarnadem na torze w Pardubicach, by dzięki temu niespełna dziesięciominutowego biegu dostać kwalifikacje na jedną z najtrudniejszych gonitw świata. Teraz miałem pokonać jedynie część tego, co czekałoby mnie za miesiąc, gdybym nie spadł i utrzymał się chociaż w połowie stawki.
                Mógłbym spaść, pomyślałem, jadąc na gniadoszu. Kręciłem się przed linią startu razem z innymi dżokejami i ich wierzchowcami, biorącymi udział w dzisiejszej gonitwie, czekając aż organizatorzy dadzą nam sygnał, by się przygotować. Tu, na szczęście, nie było żadnych maszyn i cholernej technologii, których nie cierpiałem.
                – Sebastian! – zawołał Patryk, wyrywając mnie z zamyślenia. Uderzył mnie w ramię, gdy podjechał wystarczająco blisko. – Ocknij się. Co jest?
                – Nic – mruknąłem, spoglądając na jego skupiony wyraz twarzy. W przeciwieństwie do mnie, chciał wygrać. Nagle przypomniał mi się powód, dla którego tu był. To tutaj zginęła jego matka. – Dobrze się czujesz? – zapytałem z obawą. Może jego wcześniejsze zachowanie było z tym związane?
                – Nie lepiej niż zwykle przed startem. – Wzruszył ramionami i poklepał Groma po boku. – Ale on mi pomaga. Widzimy się na mecie, nie? – Uśmiechnął się zbyt nerwowo jak na siebie.
                – Pewnie. Powodzenia. – Na sekundę ścisnąłem jego dłoń i wbiłem wzrok w kobietę, która miała puścić sznur, rozciągnięty przez całą szerokość toru.
                Po raz pierwszy nie czułem presji. Masę obcych ludzi patrzyło na nas zza ogrodzenia, a kamery nagrywały nasze poczynania. Następne minuty miały zdecydować o mojej przyszłości, a ja miałem to wszystko gdzieś. Nie będę celowo tego psuł, pomyślałem, ale nie będę też temu pomagał.
                W końcu zobaczyliśmy jak kobieta wchodzi na podest, trzymając w ręku czerwoną flagę i sznur. Przymknąłem na sekundę oczy, skupiając się na tym, co mnie za chwilę czeka. Byłem gotowy jak jeszcze nigdy w życiu. To ode mnie zależy, czy Sarnad dobrze i bezpiecznie pokona każdą przeszkodę na ponad czterokilometrowej trasie. Nie było już odwrotu.
                Wbiłem wzrok w powiewającą flagę. Ustawiłem się wraz z innymi przodem do startu. Gdy flaga opadnie, ruszamy – powtarzałem sobie w myślach.
                W sumie nawet nie musiałem tego robić, bo gdy tylko dostaliśmy sygnał, a sznur opadł, konie ruszyły, a Sarnad wraz z nimi. Pierwsze przeszkody każdy pokonał bez problemu. Mogłem to stwierdzić, bo byłem na samym końcu. Grom jedynie majaczył się gdzieś przede mną, co chwilę zasłaniany przez któregoś z naszych przeciwników.
Co jak co, ale start zawaliłem i byłem zmuszony jechać za stadem koni, nie mając za bardzo jak przecisnąć się do przodu. Nie żeby mi to przeszkadzało.
                Moja sytuacja zmieniła się dopiero na jednej z przeszkód o nazwie „irlandzka ława”, czyli wale o wysokości dwóch metrów na naszej drodze. Jeden z jeźdźców przede mną zachwiał się, gdy jego koń wskoczył na wzniesienie. Szarpnąłem Sarnada, by zwolnił i skręcił w bok. I całe szczęście, bo nieszczęśnik wylądowałby zaraz pod jego kopytami. Dopiero wtedy postanowiłem wyprzedzić parę koni. Nie chciałem być narażony na każdą osobę, która zleci z siodła. Przestałem hamować Sarnada, pozwalając mu dołączyć do pędzącego Groma. Udało się to dopiero po dwóch kolejnych przeszkodach. Spojrzeliśmy na siebie z Patrykiem.
Tak. Tu mogliśmy się utrzymać. Teraz ważne, żeby nie zlecieć. Nie chcieliśmy popędzać koni bardziej, bo przed nami nie było nawet połowy trasy, a pole piachu, na które właśnie wjechaliśmy, nie było czymś, co nasze konie znały. Sarnad nawet zmylił krok, zaskoczony, jednak szybko się opanował.
Pokonywaliśmy kolejne metry i przeszkody, a ja zaczynałem wierzyć, że mi się uda. Że to wcale nie jest takie trudne jak wszyscy opowiadali. Sarnad spisywał się znakomicie, reagując na każde moje skinienie. Mój mózg pracował intensywnie, wybierając najlepszą drogę dla konia, a serce mocno biło w piersi, sprawiając, że adrenalina krążyła w żyłach równym, silnym rytmem. Nie czułem bólu mięśni, ani niepewności. Ufałem ogierowi, a on odpowiadał mi tym samym. To było niesamowite. Jakbym był z moim wierzchowcem jednym ciałem. Jakbym potrafił latać.
Pod koniec trasy wstąpił we mnie inny człowiek. Nie starczało mi to, co teraz miałem. Sarnada było stać na wygraną i postanowiłem po nią sięgnąć. Przecież czułem przez cały ten czas, że hamuję ogiera.
– Teraz! – krzyknąłem do Patryka i przed ostatnią przeszkodą przyśpieszyłem, odbijając na zewnętrzną. Nie wiedziałem, czy chłopak podążył za mną, ale w tym momencie niewiele mnie to obchodziło.
Sarnad ochoczo wyrwał do przodu, wydłużając krok. To był koń stworzony do wyścigów, do prędkości. Miał to, czego mi brakowało. Wolę walki. Postanowiłem to wykorzystać, pozwalając mu przejąć stery.
I to był błąd.
Przeskoczyliśmy ostatnią przeszkodę jako piąta para, a w chwili lądowania poczułem szarpnięcie. Sarnad stracił równowagę.

4 komentarze:

  1. Uwielbiacie nas torturować. Źli autorzy. Niedobrzy autorzy. Podoba mi się klimat tego opowiadania. Marzyło mi się opowiadanie ze zwierzętami w znaczącej roli. Tutaj to dostaje;). Mam nadzieje, że aż tak dużo dram przed końcem jeszcze nie będzie.No nic, to ja niezaspokojony czekam na następny rozdział:D. Weny !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W niektórych momentach wprost nie sposób nie przerwać. xD
      Co do dram, to się okaże. Wielka Pardubicka, ale i kwalifikacje do niej są bardzo trudne i ryzykowne. Wszystko teraz leży w kopytach Sarnada.
      Dzięki za komentarz! Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
  2. Czytałam ten rozdział w taaakim napięciu, no po prostu wiedziałam, że stanie się coś złego. Rozdział przecudowny, do tej pory cała drżę ;-) Podoba mi się twój styl pisania taki lekki i przyjemny. Czytając twoje opowiadanie sama mam ochotę wyjechać na wieś i wsiąść na konia, a pisze ci to 100% dziewczyna z miasta xD
    Życzę weny i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, ta chęć wyjazdu to najlepszy komplement! Dziękuję :D I polecam jazdę konną. Z doświadczenia wiem, że nie zawsze trzeba wychodzić poza granice miasta, by znaleźć świetne stajnie.
      Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń