6 lipca 2016

[1] Gonitwa

      Stadnina w której pracowałem była położona we wsi-miejscowości (różnie mówią) położonej godzinę drogi od Wrocławia. Pracowałem i jeździłem tu konno, odkąd skończyłem dziesięć lat, a gdy osiągnąłem pełnoletniość, już na stałe w niej zamieszkałem. Dzięki temu moi rodzice mogli skupić się na mojej siostrze, Idze. Cóż. Nigdy się nam nie przelewało, więc mieli jedną gębę mniej do wyżywienia. Mimo tego, że mieszkali jedynie jedną wieś dalej, rzadko ich odwiedzałem. Nigdy nie byliśmy zżyci, a mnie się wydawało, że jest łatwiej, gdy powoli odszedłem, zrzucając z ich barków jeden ciężar. Nie zabiegaliśmy o kontakt ze sobą, więc przez te pięć lat, odkąd zacząłem pracować i mieszkać u Tomasza Rodel, to on, jego żona i córka stali się moją rodziną.
      Stadnina koni wyścigowych składała się z trzech dużych budynków, w tym dwóch stajni i jednego domu mieszkalnego, w którym zrobiono także mały hotel. Za nimi ciągnęły się pastwiska, padoki i tor długości jednego kilometra, na którym można było ćwiczyć do zawodów. Otaczał on największą łąkę, gdzie zwykle pasły się klacze.
      Liczba zwierząt często ulegała zmianie. Trener miał dwadzieścia koni swoich w większej stajni, a w drugiej, mniejszej było czternaście boksów. Ludzie mogli tam wynająć miejsce dla swojego konia - na chwilę obecną było ich sześć.
      Do moich zadań należało sprzątanie boksów, karmienie koni i wyprowadzanie ich na pastwiska. Codziennie też jeździłem na tych wierzchowcach, które były zapomniane przez innych. Jednak tydzień temu, na zawodach w Gdańsku, dowiedziałem się, że zamiast tego mam trenować z Sarnadem do Wielkiej Pardubickiej. Trener podobno chciał coś sprawdzić i kazał mi zaprzyjaźnić się z ogierem. Od teraz jedynie ja mam na nim jeździć i trenować. Mieliśmy stanowić zgrany zespół na wyścigu. Niewątpliwie ta część mi się spodobała. Gorzej, że summa summarum robię to po to, żeby móc jak najwięcej z niego wyciągnąć w trakcie jednej z najcięższych gonitw świata.
      Po południu, po obrządkach i obiedzie, przyprowadziłem Sarnada do stajni i przywiązałem go na korytarzu. Dziś miała być nasza pierwsza jazda i szczerze powiedziawszy byłem ciekaw jak się na nim jeździ. Był jedynym koniem Tomasza, którego jeszcze nie dosiadałem. Miało to swoje powody, ale wolałem o nich teraz nie myśleć.
Przesunąłem dłonią po gniadym grzbiecie ogiera i obszedłem go dookoła, uważnie mu się przyglądając. Był pięknym koniem czystej krwi angielskiej. Miał dobrze wyrzeźbione, mocne mięśnie i minimalną ilość tłuszczu. Jego sierść i grzywa - gdy była czysta - miała piękny ciemno brązowy odcień, bez żadnych plam i przebarwień, ale teraz była strasznie polepiona i zsiwiała od piachu.
Uniosłem jego przednią nogę jak najwyżej. Ogier pozwalał mi robić cokolwiek chciałem, jednak ani na moment nie spuszczał mnie z oka. Wyczyściłem kopyto i zająłem się pozostałymi. Pół godziny zajęło mi czyszczenie jego sierści, rozczesywanie grzywy i ogona. Ostatni raz ktoś się nim dokładniej zajął przed wyścigami, w których brał udział, czyli jakiś miesiąc temu. Później czyścili go jedynie starsi uczniowie szkółek, którzy zgłosili się na ochotnika.
      Sarnad zarżał, widząc konie na pastwisku. Zapomniałem wcześniej zamknąć stajnię, jednak nie miałem zamiaru naprawiać tego błędu. Miał się zachowywać w każdych warunkach. Wbiłem mu palec w bok, przez co znów spojrzał na mnie z niemym pytaniem. Pogładziłem więc to samo miejsce i zabrałem się za zamiatanie korytarza pod jego nogami. Posłusznie odsunął się na bok.
      Gdy korytarz był już czysty, chwyciłem czaprak i zacząłem siodłać konia. Gotowego do jazdy ogiera, wyprowadziłem na padok. Wodze trzymałem pewnie, jednak dając mu wybór podążania za mną, albo wybrania własnej drogi. Zrobił to pierwsze, z czego byłem zadowolony.
      - Zobaczymy jak cię wyszkolili – mruknąłem do niego, zatrzymując się na padoku. Koń rozejrzał się, niepewnie spoglądając na flagę, którą niedawno wywiesił trener. Uśmiechnąłem się kącikiem ust. – Nie martw się. Nie zagryzie cię – prychnąłem. Sarnad nie wyglądał na przekonanego moimi słowami.
      Podciągnąłem popręg i dopasowałem sobie strzemiona, a chwilę później siedziałem już na jego grzbiecie. Koń zastrzygł uszami i szarpnął łbem, gdy na próbę skróciłem wodze. Wciąż też czujnie obserwował śmiercionośną flagę. Czułem, że szybko go do niej nie przekonam.
      - Też nie lubię czerwonego – przyznałem i skierowałem go na przeciwległą ścianę.
      Przyjemnie nosił. Jego krok był zdecydowany, a oczy pełne ciekawości. Czułem się pewnie, choć nie dawałem się temu zwieść. Jeszcze na nim nie jeździłem, a jedyny kontakt jaki mieliśmy, to wtedy, gdy go karmiłem, albo wyprowadzałam czy przyprowadzałem z padoku. Wydawało mi się, że kompletnie nie pasowaliśmy do siebie charakterami, więc nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, by spędzać z nim czas, jak to robiłem z innymi końmi. Sarnadem często zajmowali się ochotnicy, a tylko trener go dosiadał – nie licząc zawodów, kiedy wynajmowano dżokejów.
      Kręciłem się po padoku, robiąc ósemki i wolty, a ogier nawet się nie zorientował, że byliśmy co rusz coraz bliżej flagi. Po dwudziestu minutach udało mi się przejechać obok niej, podczas gdy on był skupiony na moich poleceniach. Ściągnąłem odrobinę wodze i popędziłem go do kłusa. Już po chwili ustawił mi się prawidłowo i zaczął przeżuwać wędzidło. Puściłem wtedy wodze i spróbowałem pokierować go samym dosiadem. Nie słuchał mnie w takim stopniu, w jakim powinien, ale wciąż mogliśmy nad tym popracować.
      Po jakimś czasie znów skróciłem wodze i zagalopowaliśmy. Popełniłem jednak po drodze jakiś błąd, bo Sarnad naparł na wędzidło i rozpędził się bardziej, niż tego chciałem. Uspokoiłem go na wolcie i odzyskałem utraconą kontrolę.
      - Nie chcesz wyjechać na tor? – usłyszałem głos trenera i dopiero wtedy zauważyłem go przy wejściu na padok. Zwolniłem.
      - Pewnie – zawołałem z szerokim uśmiechem. Ten koń aż rwał się do biegu. Chciałem go sprawdzić i zobaczyć jak wiele ma w sobie mocy.
      - Skróć strzemiona – upomniał mnie mężczyzna i otworzył bramkę.
      Zrobiłem to w trakcie jazdy, prosząc trenera, żeby potrzymał Sarnada. Tak było wygodniej. Po drodze minęliśmy grupkę dzieciaków, czekających na swoją jazdę. Przez chwilę byłem pod ostrzałem ich spojrzeń. W końcu jednak wjechałem na mniejszą i mniej zadbaną wersję prawdziwych torów.
      - Możesz go zmęczyć – powiedział trener. – Będę liczył czas od drugiego okrążenia.
      Kiwnąłem głową, próbując powstrzymać ekscytację, którą Sarnad od razu wyczuł. Oboje chcieliśmy się już rozpędzić.
      Pierwsze okrążenie pokonałem w galopie, mając trudność w utrzymaniu mojego wierzchowca. Widząc przestrzeń przed sobą, był bardzo rozochocony. Cieszyłem się, gdy w końcu zobaczyliśmy prostą, kończącą pierwsze okrążenie, bo w końcu mogłem pozwolić mu rozpędzić się do cwału. Męczące było powstrzymywanie go.
      Był szybki, musiałem to przyznać. Czułem się cudownie, pędząc na nim, a serce podchodziło mi do gardła ze zdenerwowania i szczęścia. Pochylałem się nisko w półsiadzie, co jakiś czas dostając jego grzywą po twarzy. Moje nogi pracowały intensywnie, utrzymując mnie na końskim grzbiecie, a ziemia mknęła pode mną z zawrotną szybkością.
      Może jednak źle go oceniłem?
      Kończąc trzecie okrążenie, dostrzegłem drugą postać, stojącą przy trenerze. Nie rozpoznałem z daleka kim mogłaby być, ale to było bez znaczenia. Niewiele mnie interesowało pozna Sarnadem i moimi mięśniami.
      Niestety nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Nagle na prostej przed nami z trawy wyleciał jakiś większy ptak. Byłem przygotowany na to, że Sarnad zwolni, zmieni tor biegu, zarzuci głową, zmyli krok, albo w ogóle się tym nie przejmie. Nie byłem jednak przygotowany, że w pełnym cwale zaryje kopytami o ziemię w próbie zatrzymania się. Zresztą nawet gdybym był, niewiele mógłbym zrobić… oprócz zastanowienia się, czy w ogóle jest to możliwe.
      Tak więc przeleciałem przez szyję ogiera, lądując niemal pod jego kopytami. Jakimś cudem mnie nie podeptał i siłą rozpędu poleciał dalej, niż ja uderzyłem o grunt, turlając się po nim jak szmaciana lalka. Usłyszałem krzyk gdzieś daleko i rżenie konia, który o dziwo nie rzucił się do ucieczki, tylko stanął niedaleko mnie. Przynajmniej tyle mogłem wywnioskować dzięki uszom.
      Nie chciałem się ruszać. Wolałem trwać w błogiej nieświadomości tego, czy cokolwiek mi się stało. Bolało mnie parę rzeczy, jednak wiedziałem, że nieprzyjemne uczucie się nasili, gdy spróbuję się ruszyć. Nie było mi jednak dane leżeć w nieskończoność, bo ktoś zdyszany do mnie dopadł i z pewnością nie był to trener. Ustawił się tak, by rzucić na mnie cień, więc odważyłem się otworzyć oczy.
      Miałem halucynacje, albo klęczał przy mnie Patryk. Jego czarne, kręcone włosy lśniły od słońca, a błękitne oczy wpatrywały się we mnie z przerażeniem.
      - Boże – sapnął – umiesz się ruszyć?
      - Miło, że ktoś uważa mnie za Boga – zadrwiłem słabo. Odzyskiwałem świadomość tego, co mnie otacza, stwierdzając, że chyba jednak nic mi nie jest oprócz, z pewnością, kilku siniaków, które sobie nabiłem. Już parę razy miałem coś złamane, ale teraz nie czułem tego, co wtedy. Mimo to nie miałem ochoty się ruszać. Ziemia wydawała się być bardzo wygodna, a mina Patryka komiczna, gdy zrozumiał, że żartuję w takiej sytuacji.
      - Umiesz usiąść? – nie dał się zbyć.
      - Chyba tak – mruknąłem, zbierając silną wolę, która chyba najbardziej się potłukła przy tym upadku. Dźwignąłem się na łokciach, a po chwili usiadłem na ziemi. Chłopak uważnie mi się przyglądał. – Spokojnie, żyję. – Ściągnąłem toczek z głowy, oglądając go dookoła, czy jest cały.
      Dopiero teraz trener do nas dotarł, zdyszany. Przez myśl mi przeszło, że Patryk ma niezły sprint.
      - Coś sobie zrobiłeś? – zapytał mężczyzna, podchodząc do mnie już wolniej, gdy zobaczył, że się podniosłem.
      - Na razie myślę, że jedynie się poobijałem – mruknąłem, krzywiąc się nieznacznie. Moja pierwsza jazda na tym koniu i już zleciałem.
      - Patryk, zabierz go do Dagmary. Niech go obejrzy – zdecydował trener, podchodząc do Sarnada i wskakując na niego. Nie mógł stać po cwale. Znów się skrzywiłem. Skoro nie kazał mi na niego wsiadać, to znaczyło nie mniej, nie więcej niż to, że ten upadek wyglądał naprawdę źle.
      - Wstaniesz? – zapytał Patryk i sam podniósł się z klęczek. Jego idealnie białe bryczesy były pobrudzone ziemią. Trochę mnie to pocieszyło. Ja musiałem być nią cały oblepiony. I w sumie wiele się nie myliłem, pomyślałem, spoglądając na swoje spodnie i bluzkę.
      - Już. – Stęknąłem i podniosłem się do pionu. Kochana, twarda ziemia.
      - Nieźle wyrżnąłeś – zaśmiał się chłopak, obserwując jak próbuję się choć trochę otrzepać się z brudów. Gospodyni mnie zabije, jeśli wniosę jej piach do domu. – Kim w ogóle jest Dagmara?
      - Żona Tomasza – wyjaśniłem, a chłopak uniósł brwi. – Żona trenera. Serio nie wiesz jak ma na imię?
      - Dopiero przyjechałem. Raz tylko z nim rozmawiałem. Wiesz, tydzień temu na zawodach, bo późniejszego telefonu nie liczę. – Machnął dłonią. – Prowadź. Ja nie mam pojęcia gdzie iść.
      Wzruszyłem ramionami i od razu skrzywiłem się nieznacznie. Uch. Czułem, że jutro będę miał problem, żeby wstać z łóżka. Ruszyłem powoli w stronę domu trenera.
      - Co on w ogóle zrobił? – zapytał niebieskooki, gdy zeszliśmy z toru.
      - Co? – Zerknąłem na niego, nie do końca rozumiejąc.
      - No Sarnad. Czemu się nagle zatrzymał… No i do cholery jak on to zrobił? Przecież to w ogóle nie jest logiczne…
      - Wystraszył się ptaka – wymamrotałem, a chłopak spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
      - Serio? – I wtedy zaczął się śmiać. Zirytował mnie, a to, że miał tak ładny śmiech, jeszcze pogorszyło sytuację.
      - Co w tym dziwnego? – westchnąłem. Z jednej strony nie miałem o co się wściekać, bo ten upadek nie był moją winą, z drugiej byłem cholernie zły, że musiałem się wywalić akurat przed nim. W końcu był moim konkurentem. Za pół roku mieliśmy razem brać udział w Wielkiej Pardubickiej. Chociaż… co to za różnica? To się po prostu zdarza.
      Na moje szczęście dotarliśmy już do domu i w końcu musiał się przestać śmiać.
      Dagmarę można było jak zwykle znaleźć w kuchni. Tym razem jednak nie miała nic do roboty i jedynie czytała książkę. Gdy mnie zobaczyła, otworzyła szerzej oczy i zerwała się z miejsca.
      - Co się stało?! – krzyknęła.
      Była niską, dość pulchną kobietą z długimi, brązowymi włosami i typowo słowiańską urodą. Zaliczała się do małej grupy osób, które przewyższałem wzrostem. Czasami się zastanawiałem, czy to nie był główny powód, dla którego ją tak bardzo uwielbiałem. Chociaż jej umiejętność gotowania też pewnie miała jakieś znaczenie w tej ocenie.
      - Spadłem z Sarnada – powiedziałem wesołym tonem, próbując ją w ten sposób upewnić, że nic złego się nie stało, podczas gdy ona zmacała moje ramiona i żebra.
      - Ten koń jest niemożliwy – żachnęła się. – Nic cię nie boli?
      - Pewnie będzie go jeszcze boleć przez najbliższy tydzień – wrzucił swoje trzy grosze nasz gość.
      - A ty kim jesteś? – zapytała kobieta, jak gdyby dopiero teraz go zauważając.
      - Patryk. Miło mi – powiedział z szerokim uśmiechem.
      - Ach, no tak! Tomasz mi mówił, że dzisiaj przyjedziesz. Siadajcie, zrobię wam herbatę.
      Hm… Chyba umknął mi fakt, że on ma przyjechać w najbliższym czasie. Wiadome było, że Tomasz dostanie czego chce, bo on tak po prostu ma, to jego cecha wrodzona, ale nie spodziewałem się, że tak szybko sprowadzi Patryka. Ciekawe czy będzie tu na takich samych zasadach, co ja. W sumie fajnie by było mieć kogoś do pomocy. Ogarnąć codziennie około trzydziestu koni nie było łatwo.
      - Nie trzeba… - sapnąłem, gdy dotarła do mnie druga część wypowiedzi. Chciałem już wrócić do konia.
      - Ależ oczywiście, że trzeba!
      Znacie babcie, które wpychają jedzenie na siłę, nawet jeśli wcześniej zjadło się dwa obiady i ciasto? Dagmara jest jedną z takich kobiet, dlatego pięć minut później siedzieliśmy z kubkami w rękach i ciastkami naprzeciwko.
      - Skąd jesteś? – zapytała nowego.
      - Z Gdańska. – Uśmiechnął się. – Będzie mi trudno się przyzwyczaić do braku morza parę kilometrów dalej.
      - Lubisz pływać?
      - Tak. I często też jeździłem konno na plażę. To jest najlepsze połączenie. – Spojrzał na mnie z uśmiechem, ale widocznie nie zobaczył tego, co chciał, bo odwrócił wzrok, zmieszany. Cóż. Nie moja wina, że miałem naprawdę kiepski dzień.
      - Zawsze chciałam pojechać nad morze – wyznała gospodyni. – ale wciąż jest tu tyle roboty, że czas ucieka przez palce.
      Wyłączyłem się z tej uprzejmej konwersacji. Sam siebie próbowałem przekonać, że się nic nie stało, ale po opadnięciu adrenaliny, poczułem się przerzuty, wypluty i zaniepokojony tym, że spadłem już na pierwszej jeździe na tym koniu. W ogóle zrobił na mnie wrażenie nerwowego zwierzęcia, któremu ciężko będę mógł teraz zaufać.
      Po chwili wstałem, decydując, że jak nic nie zrobię, to moje myśli zajdą za daleko. Nie mogłem się dołować. Miałem być pewny siebie.
      - Dziękuję za herbatę – rzuciłem do Dagmary i włożyłem kubek do zmywarki.
      - Gdzie idziesz? – usłyszałem za sobą, gdy wyszedłem z domu. Przewróciłem oczami. Czy on będzie teraz jak rzep? Mam nadzieję, że nie.
      - Do Sarnada – westchnąłem.
      Patryk zrównał się ze mną i spojrzał na moją twarz.
      - Dagmara jest super – wypalił z szerokim uśmiechem. – Przypomina mi moją babcię. Jest taka swojska.
      Przewróciłem oczami, ale nic nie odpowiedziałem. Super, trafiła nam się gaduła. Wszystko fajnie, pięknie, bo w tym miejscu takich brakuje, ale teraz serio nie mam ochoty tego słuchać.
      - Wyglądasz coraz gorzej - stwierdził nagle, uważnie mi się przyglądając.
      - Dzięki – prychnąłem. – Tego właśnie mi trzeba.
      - Nie. Serio. – Chwycił mnie za ramię, a ja jęknąłem cicho z bólu. – No właśnie, o tym mówię.
      - Puść mnie. – Wyrwałem rękę z jego uścisku i zrobiłem krok w tył. Miałem dość. Czułem się jak gówno i z pewnością nie miałem ochoty się tak pokazywać obcej osobie. Chciałem, żeby mnie zostawił.
      - Sorry – mruknął niepewnie. – Bardzo boli?
      - Nie twoja sprawa – warknąłem. – Możesz iść jeszcze do Dagmary, ja za chwilę przyjdę z trenerem – zaproponowałem, tak naprawdę nie wiedząc jak się go pozbyć z pola widzenia w miarę kulturalnie. Nie byłem osobą, która potrafi się zachować towarzysko.
      Na szczęście przystał na to i po chwili byłem sam na wielkim podwórku. Przetarłem dłonią twarz i z cichym westchnieniem ruszyłem w stronę toru, tym razem nie musząc udawać, że nie krzywię się przy każdym kroku.

2 komentarze:

  1. Hmm nie wiem dlaczego ale wydawało mi się że to Sebastian będzie tym bardziej towarzyskim typem ale może to ten upadek tak podziałał. Patryk też sprawia wrażenie sympatycznego gościa. Ciekawe o co będą drzeć koty? Ten upadek Sebastiana wyglądal groźnie. Mam nadzieję że nic mu nie będzie oprócz kilku siniaków. Czekam na te różnice charakterów. Nie bardzo się znam na koniach więc ciężko mi sobie wyobrazić jakie mogą mieć charaktery :) Ale kocham właściwie wszystkie zwierzęta więc jakie by nie były to i tak już mają moją sympatię :) Dziękuję za rozdział i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż. Mało która osoba lubi pokazywać swoje słabości innym, a Sebastian upadek uważa za słabość. Więc może dlatego tak się zachowywał. Albo taki po prostu jest :) Albo jedno i drugie xD
      Mam nadzieję, że kwestię charakterów koni wyjaśnią kolejne rozdziały :)
      Dziękuję za komentarz i również pozdrawiam!

      Usuń