27 lipca 2016

[4] Gonitwa


                Prowadziłem Sarnada wzdłuż ogrodzenia. Ogier niespokojnie patrzył na boki, dekoncentrując się coraz bardziej. Przystanąłem i cofnąłem go kilka kroków, przez co spojrzał na mnie z zaciekawieniem. Uśmiechnąłem się i ruszyłem truchtem na środek padoku. Koń posłusznie podążył za mną, chyba zadowolony ze zmiany tempa. Jeszcze chwilę biegłem, by w końcu zatrzymać się na środku. Odpiąłem uwiąz i stanąłem kilka kroków od niego. Sarnad niepewnie przekrzywił głowę, więc ruszyłem dalej, chcąc, by poszedł za mną. Tak się jednak nie stało, odwrócił się zadem i ruszył w stronę ogrodzenia. Zmarszczyłem brwi i z krótkim okrzykiem zacząłem go gonić, a on zerwał się do galopu.
                Jakiś czas ganiałem za nim, aż w końcu obaj zastygliśmy w bezruchu. Odwróciłem się do niego plecami i podszedłem do Patryka, który się nam przyglądał.
                – Idzie tu – szepnął do mnie z szerokim uśmiechem.
                Gdy gniadosz stanął obok, zarzuciłem mu uwiąz na szyję. Spłoszył się odrobinę, ale zrobił jedynie jeden krok w tył, więc nic z tym nie robiłem. Przesunąłem dłonią po jego grzbiecie.
                – Daj tę folię – poprosiłem Patryka.
                Po chwili trzymałem już ją w dłoniach i głaskałem nią Sarnada. Koń obserwował mnie z początku niepewnie, później olewając całkowicie na rzecz trawy, którą podał mu Patryk.
                – Wystarczy – stwierdziłem, gdy zaszeleściłem mu folią tuż przy uszach, a ten stał, spoglądając na mnie z niezrozumieniem.
                Gdy odprowadzaliśmy ogiera do boksu, zauważyłem, że przyglądała nam się grupka dzieciaków, kończąca swoją jazdę, i trener. Wśród nich był Maciek i Basia. Posłałem im szeroki uśmiech.
***

                W piątek wieczorem, gdy konie już były zaprowadzone do boksów i nakarmione, poszedłem do baru w naszej wsi. Dawno tam nie zaglądałem i ciekawiło mnie, czy coś uległo zmianie podczas mojej nieobecności. To właśnie tam spotykała się męska część wioski, albo raczej samozwańczego miasta, jak to czasem określali. Za małe na wieś, za duże na miasto, mówili. Nie psułem im zabawy, przypominając, że jest coś takiego jak miejscowość.
                – Siema – zawołałem, przekraczając próg taniej knajpy, zwanej hucznie barem. Pachniało tu niezbyt przyjemnie, a wystrój pozostawiał wiele do życzenia, ale nikomu to nie przeszkadzało, dopóki mieliśmy się w ogóle gdzie spotkać.
                –No siema, Seba! – zawołał Dawid, machając do mnie ogromną łapą. Dosiadłem się do niego i jeszcze paru kumpli. Wszyscy ucieszyli się na mój widok i zaczęli mi zadawać masę pytań, których nawet nie zrozumiałem przez hałas, jaki zapanował.
                – Mam robotę, jakbyście nie zauważyli – powiedziałem ze śmiechem, gdy wytknęli mi, że ich olewam.
                – Te twoje konie, to robota? – zapytał Dawid, przeczesując blond włosy. Mi się zdawało, czy on znowu utył? Zresztą nic dziwnego, jeśli codziennie przychodził tu na piwo.
                – Jedzenie, dach nad głową i trochę pieniędzy z tego mam. Więc tak, to jest robota. – Wzruszyłem ramionami i wstałem od stołu, by nie siedzieć tu o suchym pysku. – Komuś przynieść?
                Nie usłyszałem odpowiedzi, więc sam poszedłem po piwo. Nie było tu dużego wyboru. Praktycznie rzecz biorąc nie było żadnego. Fabian, prowadzący osławianą wiejską knajpę, nalał mi Żubra i zażądał pieniędzy. Odstraszał samym swym wyglądem, a o zachowaniu nawet wolę nie mówić. Miał klientów tylko dlatego, że nie mogą pójść nigdzie indziej.
                Wróciłem do stolika, siadając ciężko na krześle.
                – Wybierałeś się ostatnio gdzieś? – zapytał Dawid, mierząc mnie swoim gburowatym spojrzeniem.
                – Do Wrocławia, a co? – przyznałem, mając świadomość, że i tak już wiedzą. W tej norze mieliśmy samozwańczego taksówkarza, dzięki któremu dostawałem się do Wrocławia. Nawet dobrze mu się wiodło. Miał samochód i mini busa, gdyby więcej osób się chciało zabrać.
                – No to mogłeś mówić, zamówiłem coś u mechanika, ogarnęlibyśmy co tam trzeba za jednym razem.
                Zacisnąłem usta. Jeszcze tego by brakowało, żeby któryś pojechał tam ze mną.
                – Nie rozumiesz, że młody jeździ się tam rozerwać? – parsknął śmiechem Mikołaj, szpakowaty rolnik, zajmujący się wszystkim, byle nie uprawą roślin.
                – Hę? Na laski? – podłapał wielki blondyn. – I co, wyrwałeś jakąś?
                – No raczej. – Uśmiechnąłem się szeroko. – Ale z twoją gębą obok miałbym problem, więc pozwolisz, że będę jeździł tam sam.
                Dawid łypnął na mnie z pretensją, gdy reszta roześmiała się głośno.
                Rozmowa na szczęście zboczyła na temat sportu, więc mogłem spokojnie sączyć piwo i tylko od czasu do czasu wtrącić trzy grosze, by nie zwracali na mnie zbytniej uwagi. Po jakimś czasie jednak zaczęli gadać o kobietach, co mnie zniesmaczało. W takich momentach miałem ochotę wyjść i zrobić przysługę ich żonom, powtarzając, co ci wygadują i dając dość dobry dowód w postaci nagrania, jeśli zechcą się z nimi rozwieść. Koszmar.
                Czwarte piwo jednak sprawiło, że nawet temat kobiet nie był taki straszny. Ot, kolejne bzdury, które wpadają jednym uchem, a wylatują drugim. Dalej wtrącałem nic nie warte słowa, by się do mnie nie przyczepiali albo nie nabrali podejrzeń i wlewałem w siebie coraz więcej piwa, tracąc kompletnie umiar. Niby powinienem być na diecie, a nie dwa razy w tygodniu nadrabiać stracone kalorie z całego miesiąca (no prawie). Niestety ostatnio częściej niż zwykle potrzebowałem jakiegoś rozluźnienia. Co, swoją drogą, zaczynało być niepokojące.
                Nie raz zastanawiałem się po cholerę jeszcze tu przychodzę, a po chwili myślę: no tak, bo, o ironio, oprócz stajni nie mam niczego. Przychodzę tu, by zobaczyć ludzi. Tak po prostu, poza zawodami, poza pracą. W innym, podobno normalnym świecie. Jednak zwykle stwierdzam wtedy, że mój świat jest jakiś… lepszy. Mam cele, pracę, wiem codziennie co robić, o czym i jak myśleć. A ci tutaj nigdy nic nie osiągną. Być może przychodzę tu, żeby się dowartościować, pocieszyć. Tak, to jest zdecydowanie to.
                Około północy zmyłem się stamtąd, rozpoczynając powolną wędrówkę do domu. Gdzieś po drodze załatwiłem swoją potrzebę, nie przejmując się, że ktoś mógłby zobaczyć. No bo proszę was, kto normalny po ciężkim dniu pracy wygląda przez okno? A nawet jeśli, to lampy tutaj są poustawiane co kilkaset metrów i ogólnie rzecz biorąc ciemno tu jak w dupie.
                Gdy w końcu wylądowałem na podwórku Rondelów… Rondeli… Rondelelów… jakkolwiek, zauważyłem, że w większej stajni świeci się światło. Zaciekawiony poszedłem tam, już w wejściu wpadając na Patryka.
                – Jesteś! – krzyknął, szarpiąc mnie za ramię i ciągnąc do środka. – Magnolia ma kolkę.
                To mnie trochę otrzeźwiło, jednak nie do końca skutecznie. Zmarszczyłem brwi, gdy zostałem zaprowadzony do jej boksu i zobaczyłem karą klacz, leżącą na słomie. Miała wydęty brzuch i oddychała szybciej.
                – Czemu jej do cholery nie podnieśliście? – fuknąłem, a przynajmniej próbowałem. – W ogóle gdzie jest trener?
                – Dzwoni po weterynarza… Piłeś? – zapytał, patrząc na mnie z bliska.
                – No – mruknąłem, wchodząc do boksu. – Wstawaj mała. – Pociągnąłem ją za kantar.
                Patryk pomógł mi zmusić ją do wstania i już po chwili obaj wyciągnęliśmy klacz na padok,  by tam można było ją bezpiecznie oprowadzać. Próbowałem się skupić, by wyłapać jakieś dodatkowe objawy i określić nasilenie kolki.
                – Dagmara i Magda gotują wodę, gdyby była potrzebna – poinformował Patryk, idąc obok mnie. – Cholera… Przecież nie zmienialiśmy niczego w paszy…
                – To się po prostu czasem zdarza – mruknąłem cicho.
                – Daj ją, sam ledwo chodzisz. – Zabrał mi uwiąz z rąk i minął mnie. Usiadłem przy bramce, chowając twarz w dłoniach. Bałem się o klacz. Już nie raz miałem do czynienia z kolką i za każdym razem było to stresujące doświadczenie.
                Minęła wieczność, zanim przyjechał weterynarz. Usunąłem się w bok, stwierdzając, że pięć ludzi przy jednym koniu wystarczy, a moja pijana osoba tylko by tam przeszkadzała. Wszedłem więc do boksu Sarnada i przytuliłem się do jego boku. Żaden koń nie spał, pobudzony całym tym zamieszaniem.
                – Będzie dobrze – szepnąłem mu do ucha.
                Usiadłem na słomie i objąłem się ramionami. Dzisiejsza, czerwcowa noc była chłodna, a ja nie miałem nawet bluzy. Przymknąłem oczy.
***

                Gdy się obudziłem, nie dość, że byłem w swoim pokoju i nie pamiętałem jak się do niego dostałem, to jeszcze słońce już dawno rozpoczęło nowy dzień, a ja spóźniłem się na karmienie koni. Zwlekłem się z łóżka, czując suchość w ustach i przeklinając się za kolejny schrzaniony przez kaca dzień. Miałem za swoje.
                Ubrałem się, bo na sobie miałem tylko bokserki, i zszedłem do kuchni, zastając wszystkich przy śniadaniu. Spojrzeli na mnie jak jeden mąż. Też byli zmarnowani przez nie do końca przespaną noc, ale z pewnością czuli się lepiej niż ja.
                – Cześć – wychrypiałem i skrzywiłem się na ten dźwięk. Odchrząknąłem. – Z Magnolią w porządku?
                – Tak – odpowiedział trener. – Patryk na szczęście w porę zauważył objawy – dodał, a ja miałem wrażenie, że jest w tym nagana skierowana do mnie.
                Usiadłem na pustym miejscu przy stole. Zastawa czekała już na mnie, gotowa do użycia. Zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio, bo nie dość, że spóźniłem się i nie zrobiłem nic, to jeszcze oni przyszykowali dla mnie jedzenie.
                – Sorry, zaspałem – rzuciłem do Patryka. – Nakarmiłeś konie?
                – Nakarmiłem i wypuściłem – odpowiedział, uśmiechając się do mnie lekko.
                 Reszta dnia była tak samo zła jak jego początek. Wykonywałem swoje obowiązki z bolącą głową, powtarzając sobie, że nigdy więcej tyle nie wypiję. Zaczęło mi się wydawać, że potrzebuję urlopu. Żeby chociaż na tydzień wyrwać się z tego miejsca i odpocząć. Do tego wszystkiego uświadomiłem sobie, że dzięki Patrykowi moje życie jest lżejsze. Pomagał mi, a dzisiaj wyjątkowo wiele wziął na siebie, odciążając mnie od pracy. To on też zaprowadził mnie w nocy ledwo żywego do pokoju i położył spać. Czułem jakieś dziwne ciepło na sercu, wiedząc, że mogę na niego liczyć.
***

                Przez następne dni trenowaliśmy z końmi, przyzwyczajając się do siebie. Rozmawiałem z Patrykiem i obaj wytykaliśmy swoje błędy, kombinując jednocześnie jak im zaradzić. W końcu Sarnad nie reagował już tak nerwowo na nowe rzeczy. Udało mi się go nawet przekonać, by przeszedł po szeleszczącej, foliowej płachcie. Grom zaś ożywił się i polubił ćwiczenia z Patrykiem. Wymagało to dość sporego zapasu marchewek, no ale warto było.
                Coraz częściej przyłapywałem się na tym, że przyglądałem się Patrykowi. Doskonale znałem niemal każdą emocję na jego młodzieńczej twarzy, a jego nogi… Cóż, na nie mógłbym patrzeć godzinami. Były jeszcze chudsze od moich i doskonale było na nich widać każdą krzywiznę mięśni, które napinały się przy wysiłku. Zacząłem też zwracać uwagę na jego palce. Jeszcze nigdy, cholera, nie podobały mi się tak czyjeś dłonie. Jednak nie to było najgorsze… Ja go sobie zacząłem wyobrażać przy masturbowaniu.
                I tak oto, pewnego wieczoru w swoim pokoju trzepałem sobie do wspomnień jego twarzy, dłoni i łydek. Lecz mimo narastającej przyjemności, czegoś mi brakowało. Jak zwykle. Westchnąłem, znów czując frustrację. Och, gdyby to on mógł się mną zająć… W sumie nie wiedziałem, dlaczego jeszcze ukrywałem fakt, że wiem o jego orientacji.
                Wyobraziłem sobie, że mnie całuje. Uwielbiam język w swoich ustach, pieszczący wargi i przesuwający się po podniebieniu. Pchnąłby mnie na to łóżko i zawisł nade mną. Pozbyłby się naszych ubrań, pieścił moje ciało, aż w końcu jego penis wsunąłby się we mnie, doprowadzając do szaleństwa.
                Sapnąłem i przesunąłem rękę z penisa na tyłek. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem, jednak teraz pragnąłem tego tak mocno, że aż bolało. Chciałem go w sobie, więc pośliniłem szybko palce i ostrożnie wsunąłem jeden do ciasnego wnętrza. Stęknąłem, twardniejąc jeszcze bardziej.
                – Tak… – mruknąłem cicho.
                Nie odczułem żadnego dyskomfortu nawet wtedy, gdy wsunąłem palec tak głęboko, jak pozwalała mi na to moja pozycja. Trudno było dostać się do własnej dupy i jednocześnie móc z przyjemnością prężyć ciało. Poruszałem więc palcem na ile mogłem, a drugą dłonią dotykałem swojego penisa i jądra. Wciąż wyobrażałem sobie, że to Patryk mnie pieści, doprowadzając się tym na skraj.
                Orgazm dosięgnął mnie z całą swoją mocą, sprawiając, że wygiąłem się jak struna i warknąłem coś nieskładnie. To było dobre. Opadłem na łóżko wyczerpany i przez tą krótką chwilę spełniony. Jednak nie na długo, bo samotność znów mnie spoliczkowała, przywracając do rzeczywistości.
                Czy można upaść niżej?
                Jakąś godzinę później, gdy już na szczęście się ogarnąłem, przyszedł do mnie Patryk. Coraz częściej przesiadywał ze mną wieczorami. Graliśmy w karty, albo po prostu byliśmy obok siebie, rozmawiając o jakichś bzdurach. Lubiłem te chwile.
                Z jakiegoś powodu tym razem rozmowa zeszła na związki. Niewiele się udzielałem, ale jego chyba coś gnębiło, bo zaczął narzekać na trudne relacje międzyludzkie.
                – Bo niektórzy czasem po prostu nie rozumieją drugiego człowieka – marudził, powtarzając się już któryś raz – a później są coraz większe problemy. Jeszcze te wymagania… Każdy ma swoje życie! Nie można się hamować nawzajem!
                Zaśmiałem się cicho, widząc jak gestykuluje, przez co miało się wrażenie, że mówi całym sobą. Spojrzał na mnie z naganą, że wyśmiewam go w takim momencie. Nie powiedział jednak nic, tylko oparł czoło o moje ramię. To było miłe. Pachniał końmi i świeżą trawą, którą dzisiaj kosił. Chyba zauważył, że go wącham, chociaż próbowałem być dyskretny.
                – Co robisz? – Odsunął się odrobinę.
                – Nic. – Wyprostowałem się i przymknąłem oczy, zmęczenie coraz bardziej we mnie wchodziło. Otworzyłem je jednak, czując, że mi się przygląda. – Co? – zapytałem, bez krępacji wpatrując się w jego twarz.
                – Jesteś gejem, prawda? – Z początku myślałem, że stwierdza, a później dopiero zaintonował na pytanie, zdradzając tym swoją niepewność.
                – Myślałem, że nigdy się nie domyślisz – parsknąłem, a w moim gardle powstała jakaś dziwna gula. – Brawo Sherlocku, zgadłeś. – Przez chwilę milczeliśmy, po czym stwierdziłem. – Ty też nim jesteś.
                Zrobił dziwną minę. Nie do końca potrafiłem odgadnąć, co oznaczała.
                – Kiedy się domyśliłeś? – zapytał cicho, jakby ze zrezygnowaniem.
                – Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem. Poznaję swoich.
                – To czemu wcześniej mi nie powiedziałeś? – Westchnął z pretensją. – Nawet nie wiesz jaką miałem rozkminę przez ostatnie tygodnie!
                Wzruszyłem ramionami, coraz bardziej rozbawiony.
                – Byłem ciekaw kiedy się skapniesz.
                – Nawet ja się domyślę, jeśli ktoś non stop się na mnie gapi i mnie wącha. – Parsknął nagle śmiechem. – Myślałem o tym już wcześniej, ale wyrzucałem to z głowy.
                – Szkoda.
                – Ktoś jeszcze wie o twojej orientacji? – zapytał ciekawsko.
                – Żartujesz? Tutaj na wsi? To by było samobójstwo. – Skrzywiłem się nieznacznie. – Nie. I lepiej żeby się nie dowiedzieli. Nie raz słyszałem ich komentarze odnośnie homoseksualizmu.
                Pokiwał głową ze zrozumieniem i wyprostował się bardziej, przestając się o mnie opierać. Westchnął i przetarł twarz dłonią.
                – Jak sobie tu radziłeś przez te wszystkie lata? – zapytał. – Wiesz, ja jestem tu tylko ponad miesiąc i mi to zbytnio nie przeszkadza. Życie i tak mam gdzie indziej. Ale ty… Przecież nie możesz mieć tu chłopaka ani nic.
                Zaciekawiło mnie stwierdzenie, że życie ma gdzie indziej. W sumie nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić po Pardubickiej. Swoją drogą w ogóle niewiele rozmawialiśmy, no chyba, że o sprawach związanych ze stajnią. Podczas tych wieczornych spotkań albo graliśmy w karty, albo omawialiśmy nasze postępy z ogierami.
                – Co jakiś czas jeżdżę do Wrocławia i tyle. – Wzruszyłem ramionami, czując, że uważniej mi się przygląda. Nie czułem jednak skrępowania, raczej narastający smutek.
                – Jednorazowe przygody?
                Kiwnąłem głową.
                – Uch… Nie pasuje to do ciebie – zauważył. – To po to ostatnio tam jechałeś?
                – Mhm.
                – Kurwa. – Uniosłem brwi, słysząc to, a dopiero po chwili zorientowałem się, że przekleństwo nie było wycelowane we mnie. – Nigdy nie chciałeś się stąd wyrwać? Przecież tak się nie da żyć na dłuższą metę.
                – Kocham konie i to miejsce też na swój sposób. Jest moim domem. Nie odnalazłbym się w dużym mieście. Co tam mógłbym robić? Bez wykształcenia, bez żadnych doświadczeń? – Ta rozmowa mnie coraz bardziej dobijała. Nawet on, mieszkając tu przez tak krótki czas, zauważył, w jak beznadziejnej sytuacji jestem. Przecież każdy chciałby mieć kogoś u boku. – A ty? – zapytałem ciekawsko.
                – Co ja? Też kocham konie. Jednak dopiero teraz wylądowałem na pół roku w jednej stadninie. Później się stąd wyrwę – odpowiedział. Zabolało.
                – Bardziej mi chodziło o to, czy kogoś masz – sprostowałem.
                – Tak. – Uśmiechnął się szeroko. – Ma na imię Adam.
                – Och… – Zaskoczył mnie, chyba do ostatniego momentu wolałem się łudzić, że jest wolny. Samotność zbyt mocno uderza mi do głowy, zganiłem się w myślach. – To… fajnie. Nie ma nic przeciwko temu, że tu jesteś?
                – Ma. Dlatego ci dzisiaj zacząłem truć o braku zrozumienia – powiedział z rozbawieniem. Nie wydawał się jednak być przejętym. – Musiałem się komuś wygadać.
                – I co, lepiej?
                – Lepiej. – Mrugnął do mnie. – Każdy kryzys można zażegnać. Po prostu czasem człowiek jest wkurzony i musi się gdzieś wyżyć.
                – Długo jesteście razem? – drążyłem, chcąc się dowiedzieć więcej. Tak naprawdę nie znałem żadnej pary gejowskiej. Wiedziałem, że takie istnieją, ale do tej pory traktowałem je jak legendy czy bajki, obiecujące długie i szczęśliwe życie. Nie wierzyłem w nie zbytnio.
                – Cztery lata – odpowiedział z zadowoleniem. – Może go nawet kiedyś namówię, by tu przyjechał.

2 komentarze:

  1. Czemu czuje, ze Patryk zdradzi Adama? Cztery lata beda do dupy ;/ Juz mi sie to nie podoba. Bardzo nie lubie takich rzeczy, wiec mam nadzieje, ze sie myle :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pożyjemy, to zobaczymy kto kogo i czy w ogóle będzie zdradzał. Pół roku rozłąki to dużo, ale nie każdy związek się przez to rozpada.
      Dzięki za komentarz :) Pozdrawiam.

      Usuń